fbpx
Dobrawa Lisak-Gębala maj 2015

n-wymiarowość, n-tropie, n-igmy… O Bezwymiarze iluzji Jerzego Olka

Widzenie w swej godności wyzwala się od dyktatu słów. Odbiorca jest wolny i raczej (niepokojąco) samotny. To jednak dopiero dzięki niemu obraz może się na chwilę ukonstytuować. Według autora Bezwymiaru iluzji nieprawdziwa jest bowiem teza, że obraz po prostu jest: „obraz bywa”.

Artykuł z numeru

Zwierzę, którym jesteś

Zwierzę, którym jesteś

W konfrontacji z rozwijanym od przeszło dwóch dekad projektem Bezwymiar iluzji Jerzego Olka doprawdy można stracić rachubę. I to z wielu względów.

Samych obrazów dołączanych stopniowo do tego cyklu jest już ponad 2 tys. Większość z nich wykonana została przy użyciu rozmaitych technik fotograficznych (m.in. fotografii czarno-białej, kolorowej, otworkowej, zdjęć polaroidowych, wielokrotnych ekspozycji), spora część powstawała w efekcie rysowania wprost na kliszy czy wykorzystania różnych możliwości programów komputerowych. Wszystkie mają niewielki format (6,8 × 9,2 cm) i są przedstawieniami abstrakcyjnymi, wykreowanymi w wyniku swoistej kombinatoryki, cierpliwego tasowania i testowania pewnych elementarnych geometrycznych wzorów, które w dwuwymiarze symulować mają otwierające się przed widzem światy alternatywne, sfery kolejnych wymiarów – teoretycznie istniejących, ale trudnych już do pochwycenia w wyobraźni, tym bardziej zaś – do materialnego zobrazowania. Szukając możliwych rozwiązań tej „kwadratury kwadratu” (czyli przechodzenia od dwuwymiarowego czworoboku do trójwymiarowego sześcianu i dalej – do hipersześcianu i kolejnych regularnych figur wielowymiarowych), artysta wciąż zmieniał metody twórcze; przeplatał konieczność i przypadek, by tylko nie podporządkować się „terrorowi tautologii”. Sięgał m.in. po zwielokrotnione powtórzenia czy lustrzane odbicia; po intrygująco zawikłane (niby-wklęsłe, niby-wypukłe) rzuty geometryczne, w których kontury się multiplikują i wymieniają ze swymi potencjalnymi cieniami; po złuszczające się warstwy kubizowanych obrazów czy wciągające, surrealistycznie barwne wiry. W parze ze ścisłością metod idzie tu rozpętana iluzja, trzeba zmierzyć się z wizjami fizykalnie niemożliwymi, ze sztuką, która mami oko, ale też swym nadmiarem doprowadza do regresu rozumienia, a nawet – do kapitulacji wyobraźni. Pozostajemy z czystą percepcją, z wizualną zagadką, której swoistej „prawdy” nie sposób podważyć. Widz nie jest więc zaprogramowany jak w obrazach ze ściśle wyliczoną perspektywą centralną, malarstwie trompe l’oeil czy rozwiązywalnych anamorficznych rebusach. Jego wzmożone postrzeganie różnić ma się też radykalnie od biernego chłonięcia wszechobecnych dziś miałkich i hiperrealistycznych obrazów (pisząc o nich, Jerzy Olek przywołuje często Baudrillarda). Widzenie w swej godności wyzwala się od dyktatu słów. Odbiorca jest wolny i raczej (niepokojąco) samotny. To jednak dopiero dzięki niemu obraz może się na chwilę ukonstytuować. Według autora Bezwymiaru… nieprawdziwa jest teza, że obraz po prostu jest: „obraz bywa”.

Droga do bezwymiaru

Prace Jerzego Olka połączone są w wyraźne serie (generowane często według jednej zasady – np. jako anamorfozy z anamorfoz – czy na wzór fraktali) i nie powinny być rozpatrywane jako zatomizowane jednostki. Swoje wystawy, prezentowane w kraju i za granicą – m.in. w Japonii, Włoszech, Austrii, Czechach, Francji, Danii, Stanach Zjednoczonych, artysta zawsze aranżuje z wielkim pietyzmem, i to w sposób każdorazowo odmienny, daleki od galeriowej rutyny. Niejednokrotnie tworzył wielkoformatowe mozaiki, wypełniając całą ścianę lub jej fragment regularnie ułożonymi okienkami, kojarzącymi się z układem Mendelejewa (puste miejsca byłyby więc tu nieodkrytymi jeszcze, aczkolwiek możliwymi, elementami niewyczerpywalnej serii?). Ekspozycje Bezwymiaru… rozbijane bywały również w formy bardziej chaotyczne (jak w Dekonstrukcji konstrukcji z 2005 r.); regularne rzędy i kolumny rozsypywały się wtedy ku dołowi w różnych odchyleniach, poniekąd w zgodzie z twierdzeniem, że żaden ścisły schemat nigdy nie ujmie niewymiernej przestrzeni. Frapujące były też pozornie bezkresne, poziome linie (Sopot 2000) ciągnące się przez wszystkie pomieszczenia galerii, jak gdyby wyznaczające granice przestrzeni – nie po to jednak, by ją tymi liniami demarkacyjnymi definitywnie przyszpilić, ale by pokazać, że przestrzeń – ów nieskończony „byt-nie- -byt” – jest gdzieś p o z a nimi. To, co konkretne, ograniczone, widzialne, funkcjonuje w Bezwymiarze iluzji jako fragment nieskończoności, namiastka tego, co i tak okazuje się tylko częściowo przedstawialne. Często te niewielkie prostokąty nakładają się na siebie w skomplikowanych ekspozycjach. Do takich zbitek dochodziło także w piramidach z Kultu krawędzi czy nawet na pojedynczych obrazach: „multisandwichach”, będących niemożliwym do zsyntetyzowania nawarstwieniem kilkudziesięciu widoków. Jerzemu Olkowi obca jest jednak estetyka nadmiaru. Żywi raczej nadzieję na to, że małe (przykładowo: widok dostarczony przez mikroskop) może stać się obrazem wielkiego. Artysta, któremu marzy się czasem odkrycie „duchowego wymiaru widzenia”, trwa więc w pewnym maksymalistycznym napięciu jak ci, którzy pytali, czy w liściu jest bezkres, lub ci, którzy widzieć chcieli niebiosa w ziarnku piasku. Jego kult elementarnych figur (kubu, kwadratu, koła) czy „ejdetycznej” redukcji do czarno-białego konturu łączy się z pewną wyrafinowaną ascezą form, kojarzącą się oczywiście z fotogramami Moholya-Nagya, minimal-art czy konstruktywizmem (na taki rodowód wskazuje zresztą sam Olek), ale bliską też ikonom, mandalom bądź sztuce japońskiej z jej czcią dla pustych miejsc w obrazie. Mimo to brak w tej refleksji tonów jawnie mistycyzujących. Często pojawiają się wątpliwości, a przekonaniu o potrzebie tworzenia kolejnych repetycji towarzyszy pewność, iż żadna z nich nie okaże się ostateczna.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się