fbpx
Magdalena Grzebałkowska wrzesień 2011

Ksiądz Paradoks

Wikary Jan Twardowski czuł się w swojej pierwszej parafii samotny. Nie pasował tutaj. Nie potrafił śpiewać. Nie potrafił głośno mówić. Wątły, kulejący inteligent słabego zdrowia.

Artykuł z numeru

Kto się boi feministek?

Po ukończeniu seminarium ksiądz Twardowski spędzał wakacje w Katowicach, gdzie otrzymał pismo z Kurii Metropolitalnej, że został mianowany prefektem parafii Żbików dekanatu Pruszkowskiego.

„Zechce przeto WJKS Wikarjusz Prefekt udać się do parafii Żbików i objąć obowiązki wskazane mu przez proboszcza. Jednocześnie Kuria Metropolitalna zaznacza, że opłaty pobrane za lekcje winny być dołączone do iura stolae”.

Walizka i tobołek

Dziwne to było miejsce. Z ogromną świątynią, przysadzistą jak kwoka, która zagarnęła pod skrzydła pisklęta – wiejskie, drewnianie chałupki kryte strzechą, z glinianymi garnkami zatkniętymi na żerdziach płotów. A wokół pola i łąki. I cztery kilometry do najbliższego przystanku autobusowego, krzywą, brukowaną drogą.

Kościół wielkością swoją pasował raczej do miasta niż wsi i był pamiątką po dobrych czasach Żbikowa, które skończyły się wraz z pierwszą wojną światową.

Ale wcześniej wieś była zamożna, parafię erygowano tu już w XIII wieku, poprzedni kościół słynął z bogatego wyposażenia w kielichy, ornaty i komże ministrantów.

Do Żbikowa na wakacje przyjeżdżała inteligencja. Żbików zadzierał nosa przed proletariackim Pruszkowem, którego potem stał się ubogą dzielnicą.

Jeszcze z walizką w jednym ręku i tobołkiem w drugim, prosto z drogi, wikariusz Twardowski poszedł za swoim pierwszym proboszczem Franciszkiem Dyżewskim do kościoła, przed główny ołtarz. Ksiądz Dyżewski otworzył tabernakulum i wygłosił homilię o Jezusie Eucharystycznym. Modlili się.

Jana zachwycił kościół i dopiero po latach mówił, że tak naprawdę był w złym smaku, nieogrzewany – zimą wino zamarzało w kielichu, pełen bohomazów i brzydkich przedmiotów. Jednak wtedy pisał matce, że trafił do pięknej świątyni. Dziwiła się po przyjeździe gustom syna.

A jeśli źle wybrał?

Jan Twardowski nie pasował tutaj.

Nie potrafił śpiewać.

Nie potrafił głośno mówić.

Wątły, kulejący inteligent słabego zdrowia.

Miał szczęście, że ksiądz Dyżewski uwielbiał wygłaszać kazania i niechętnie dopuszczał do nich swoich wikarych. Jan, zawstydzony, spoglądał z ambony na parafian oczekujących huczących kazań w stylu łysego jak kolano proboszcza. Sam coś mamrotał z góry.

– To nie kazanie, to bąkanie pod nosem – powiedział ksiądz Dyżewski wikaremu po wysłuchaniu pierwszego wystąpienia na ambonie.

Któregoś roku w pierwszym dniu Wielkanocy rezurekcję odprawiał proboszcz. Następna msza święta przypadła księdzu Twardowskiemu. W kościele było niewielu wiernych. Wszedł na ambonę i stremowany oparł się mocniej o pulpit, pod którym proboszcz chował ludzką czaszkę. Potoczyła się po schodach ambony.

– Amen – powiedział wikary Twardowski i zszedł na dół.

Słabł przy ołtarzu, uginały się pod nim nogi, drżały ręce. Badał się u lekarzy, podejrzewano epilepsję albo stwardnienie rozsiane. Okazało się jednak, że jest zupełnie zdrowy.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się