fbpx
Ewelina Lasota Kwiecień 2014

Wesele: teren zamknięty

Jeśli próg domu wyznacza granicę, do przekroczenia której uprawnieni są wyłącznie najbliżsi, to czy nie na tej samej zasadzie drzwi domu weselnego otwierają się tylko dla „swoich”? Co o współczesnych weselach mówią doświadczenia badaczek z Muzeum Etnograficznego w Krakowie, które nie będąc częścią rodzinnego kręgu, włączone zostały w krąg gości weselnych? Jak bycie-w-terenie staje się byciem-w-świecie poprzez ciało?

Artykuł z numeru

Polska na weselu

Polska na weselu

W ubiegłym roku świadkowałam na ślubie mojego brata. W kościele siedziałam za panną młodą, tuż przed ołtarzem. Podczas wesela przewidziano dla mnie miejsce również obok państwa młodych. Z tej pozycji miałam nie tylko dobry widok na wydarzenia rozgrywające się przy ołtarzu, a później także na sali weselnej, ale i komfort obserwowania nowożeńców, gości siedzących najbliżej (robiłam to mimowolnie; dwuletnie zaangażowanie w projekt Wesela 21 wpłynęło na odbiór sytuacji). Byłam „w” – w centrum wydarzeń.

Być w akcji

Dwa lata wcześniej zawitałam na ślubie Marty i Piotra, z którymi nie łączyły mnie ani koleżeńskie, ani rodzinne więzi. O ich ślubie kościelnym branym 13 lat po ślubie cywilnym dowiedziałam się przypadkiem z rozmowy z koleżanką, którą niezwłocznie poprosiłam o pomoc w zorganizowaniu spotkania z młodą parą. Zdumiała mnie otwartość, z jaką zostałam przyjęta: od naszego pierwszego spotkania do dnia zaślubin minęły zaledwie dwa tygodnie, niemniej Marta zaprosiła mnie do udziału w przymiarce sukni ślubnej (garnitur pana młodego był niespodzianką dla żony), a w dniu ślubu do spędzenia wspólnego poranka u kosmetyczki i fryzjerki. Potem jechałyśmy razem na miejsce uroczystości. Wszystkie te „poboczne” sytuacje były istotne dla oglądu ślubu i wesela. Wesele zorganizował praktycznie od początku do końca pan młody: na początku marca, w Dniu Kobiet, ponownie poprosił swoją żonę o rękę. Wesele odbyło się w maju w pensjonacie górskim jego cioci, a ślub w mieszczącym się nieopodal kościele, do którego młoda para została odprowadzona przy dźwiękach góralskiej muzyki. W kościele usiadłam w jednej z tylnych ławek. Choć wiedziałam, że z przodu zobaczę i usłyszę więcej, nie chciałam przeszkadzać członkom rodziny zgromadzonym wokół pary. Przybyła najbliższa rodzina i przyjaciele – w sumie ok. 50 osób. Choć Marta i Piotr dbali o to, bym czuła się częścią tego kręgu, niestety, mnie samej trudno było odnaleźć się w sytuacji, w której wszyscy dobrze się znali, a ja byłam kimś z zewnątrz. Dlatego gdy po ślubie dotarliśmy do domu weselnego, gdy pękły kieliszki na szczęście, muzykanci zagrali „Sto lat”, a goście złożyli życzenia, pożegnałam się z młodą parą, życząc udanej zabawy. Opuściłam wesele, gdy goście siadali do obiadu. Dziś myślę, że może mogłam się przemóc, zostać dłużej. Wtedy jednak czułam, że jestem „spoza”,zaś to, czego miałam doświadczyć, stało się już moim udziałem – współuczestniczyłam w szczęściu dwojga ludzi, którym przedwczesne narodziny córki kilkanaście lat wcześniej uniemożliwiły zawarcie ślubu kościelnego, ważnego dla obojga ze względów wyznaniowych. Skoncentrowana na zdrowiu dziecka para wzięła wówczas ślub cywilny ze względów formalnych, a zaś ten kościelny został odłożony na „lepsze czasy”.

W tym samym roku uczestniczyłam w ślubie koleżanki i kolegi, którzy choć od kilku lat mieszkają za granicą, postanowili pobrać się w Polsce. Swój udział w projekcie zgłosili w odpowiedzi na e-maila rekrutującego pary, którego wysłałam do znajomych. W kościele wmieszałam się w tłum. Kwestia ślubu rodziła ważne pytania po stronie obydwu rodzin – on wierzący, ona po akcie apostazji. Na weselu usadzono mnie pośród osób, które podobnie jak ja znały pannę młodą jeszcze z czasów liceum (uśmiechnęłam się na widok mojej dawnej ksywki na winietce przy nakryciu). Poza nimi nie kojarzyłam nikogo z grona blisko 150 zaproszonych gości. Byłam „pomiędzy” znajomymi i nieznajomymi, bliskimi i dalekimi. Wyobcowanie w dziwny sposób mieszało się z poczuciem bycia na miejscu. Wraz z kolejnymi godzinami upływającymi na rozmowach i tańcu czułam się coraz śmielej. W przerwie dosiadłam się do stolika zespołu i wypytałam o granie na weselach, zagadnęłam obie babcie panny młodej, które podzieliły się wspomnieniami z wesel organizowanych w domach, a na koniec, gdy chciałam dowiedzieć się, gdzie podział się „chleb weselny”, którym przywitano młodą parę, poznałam właściciela restauracji – wytłumaczył mi, że chleby weselne oraz resztki ze stołów trafiają „do świń” (ten chleb trafił do kolekcji muzeum).

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się