fbpx
Wojciech Jagielski czerwiec 2012

Wypalanie traw. Fragment najnowszej książki

Ventersdorp to niepozorne, liczące zaledwie dwa tysiące mieszkańców miasteczko farmerów w Prowincji Północno – Zachodniej Republiki Południowej Afryki. Dzięki żyznym ziemiom mogłoby uchodzić za raj ukryty w głębi Czarnego Lądu. Rajem chciał je uczynić także charyzmatyczny przywódca Burów, samozwańczy generał, zagorzały obrońca apartheidu Eugène Terre’Blanche, zamordowany w okrutny sposób 2010 r.

Artykuł z numeru

Jak pamiętamy o Żydach?

Jak pamiętamy o Żydach?

Kto był ofiarą, kto katem? Kto prześladowanym, a kto ciemiężcą? Jak w istocie realizowany był system segregacji rasowej? Czy za jego zniesieniem stały wzniosłe ideały, czy wyrachowana strategia polityczna?

Za ratuszem i sądem droga biegnie dalej wzdłuż sklepów z żywnością i towarami rolniczymi, przed którymi zatrzymują się półciężarówki właścicieli okolicznych farm. Farmerzy, śliniąc palce, odliczają przy kasach banknoty i nieufnymi spojrzeniami śledzą czarnoskórych subiektów, którzy wkładają zakupy do papierowych toreb i kartonów i ładują na samochody.

Na rogatkach, za stacją benzynową Caltex, mijając wielki sklep Overland z napojami alkoholowymi, miejska ulica przeradza się w drogę R30 i biegnie dalej przez pusty step do czarnego Tshingu, który choć liczy kilkanaście tysięcy dusz, wciąż uważany jest tylko za ubogie i nędzne przedmieście białego dwutysięcznego Ventersdorpu.

W Tshingu droga znów się rozwidla. Jedna odnoga zawraca w prawo i znów jako krajowa magistrala N14 pędzi dalej przez tysiąc kilometrów aż do Springbok na brzegu Atlantyku. Po drodze przeciska się przez nieliczne miasta: Coligny, Delareyville, Vryburg, Upington i Kuruman, oazę na skraju pustyni Kalahari, gdzie szkoccy misjonarze doktor David Livingstone i Robert Moffat nawracali miejscowych Tswanów, Hotentotów i Buszmenów na chrześcijańską wiarę. Im dalej na zachód, tym częściej kukurydziane pola ustępują grodzonym kolczastym drutem, zszarzałym pastwiskom dla owiec i strusi, a przy drodze pojawiają się stada mangust i surykatek, wypatrujących czegoś niespokojnie w oddali.

Druga odnoga szosy, węższa i skromniejsza, nie skręca, lecz przecina magistralę N14 i wiedzie przez kukurydziane pola wprost do Klerksdorpu. Podążając nią, kilkanaście kilo-metrów za Ventersdorpem, mija się Ratzegaai, gdzie miał swoją farmę Eugène Terre’­Blanche. Na tej właśnie drodze czekali na policjantów jego zabójcy.

Choć nigdy nie piastował w Ventersdorpie żadnego urzędu ani nawet się o niego nie ubiegał, był w miasteczku królem.

Jego władza nad miastem i jego mieszkańcami pochodziła nie z wyboru, lecz po prostu z tego, jaki był. Odkąd pamiętano, zawsze potrafił zawładnąć ich umysłami, odgadnąć, co myślą i czują miejscowi Burowie, czego się obawiają, o czym w skrytości śnią. Był jednym z nich, miał takie same pragnienia, lęki i myśli. W przeciwieństwie do innych nie bał się jednak o tym głośno mówić, co zapewniało mu niekwestionowany rząd dusz w białym miasteczku.

Nie tylko mówił to, czego inni wypowiedzieć nie mieli odwagi, ale jeszcze potrafił to zrobić pięknie, ułożyć z najlepszych słów, jak wiersze, które także pisywał. Słuchali go, bo gdy przemawiał, mieli wrażenie, że sami mówią. Terre’Blanche napawał ich wiarą, odwagą, uwalniał z samotności, dawał poczucie jedności i siły, jaką niesie bezimienny, gniewny tłum. Ślepo, a często bezwiednie robili, co im kazał. Ustanawiał w miasteczku prawa i zwyczaje. On zaś czerpał swoją potęgę właśnie z tego, że ludzie widzieli go takim, za jakiego chciał uchodzić i za jakiego sam się uważał.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się