fbpx
Małgorzata Borkowska OSB wrzesień 2011

Moja droga

Historykiem zostałam przez przypadek. Lato 1969 roku, popołudnie, zamiatałam klasztorny korytarz. Zatrzymała się przy mnie sieni i powiada: „Misiu, zabierz się lepiej do pisania, bo sprzątać nigdy się nie nauczysz”.

Artykuł z numeru

Kto się boi feministek?

Jako posłuszna nowicjuszka zapytałam: „A co mam pisać?”. „Pisarstwo” kojarzyło mi się wówczas z powieściami. Ale matka Edyta Samukówna, matematyczka, ogromnym kultem darzyła historię (mimo wielkich trudności, przywiozła z Wilna klasztorne archiwum). Oczywiste dla niej było, że jak pisać, to dzieje. Kazała mi więc uporządkować dokumenty i zgłosić się do profesora Karola Górskiego, który właśnie był u nas – jak co roku – na wakacjach, aby mi dał jakąś pracę i instrukcje.

Tłumaczem także zostałam przypadkowo, nie studiowałam bowiem żadnej obcej filologii. Trochę wiedzy, bezczelności i jakoś to szło. Jeżeli więc mimo to książki stoją na półkach, to trzeba przede wszystkim podziękować dobrym ludziom, którzy w tym pomogli. A jest ich tak wielu, że trudno policzyć.

Zacznijmy od pierwszego mojego szkolnego anglisty – świetnego pedagoga, w którym w wieku trzynastu lat kochałam się na zabój. Jeśli zaś chodzi o Toruń, to trzeba przede wszystkim wspomnieć profesor Zofię Abramowiczównę, uczącą mnie greki (oczywiście za darmo) przez kilka lat. Tak samo z własnej inicjatywy i bez pieniędzy pani Helena Bychowska, ówczesny kierownik literacki toruńskiego teatru, uczyła mnie hiszpańskiego. Szczególna wdzięczność należy się profesorowi Tadeuszowi Czeżowskiemu, którego ćwiczenia z logiki były dla mnie rewolucją w sposobie myślenia, i profesorowi Konradowi Górskiemu za przekazanie podejścia do literatury, tekstu.

Gdy przyjechałam na Katolicki Uniwersytet Lubelski, miałam już za sobą pierwsze studia, nie mogłam więc starać się o stypendium lub miejsce w akademiku. Profesor Leokadia Małunowiczówna przyjęła mnie do domu i zatrudniła jako sekretarkę. Z powodu kłopotów rodzinnych musiałam po roku wrócić na stałe do domu, ale nasz wykładowca apologetyki, ksiądz profesor Stanisław Nagy, dzisiejszy kardynał, zaproponował, żebym dalej studiowała. Miałam co miesiąc dojeżdżać tylko na kilka dni.

Zdarzały się zabawne epizody. Kiedyś zdawałam egzamin z całorocznego wykładu kursowego u profesora, którego nie poznałam na korytarzu, ponieważ wcześniej ani razu go nie widziałam. Notatkami dzieliła się ze mną matka Jolanta Woroniecka, urszulanka, późniejsza założycielka nowego zgromadzenia zakonnego w Indiach.

Na mojej drodze spotykałam wielu dobrych ludzi. Wdzięczność należy się matce Edycie – choć chyba tylko zakonnice zdolne są zrozumieć, jaką poniosła ofiarę, gdy kazała mi poświęcić część czasu przeznaczonego pracy domowej i zarobkowej na archiwum. Dalej profesorowi Górskiemu za ukierunkowanie moich badań, za rady i wskazówki. Moje pojęcie o historii monastycyzmu ukształtował zaś ojciec Jan Leclerq nie tylko poprzez swoje książki, ale także dzięki naszym wspólnym podróżom, podczas których odwiedzaliśmy polskie klasztory. Raz nawet w pewnym małym miasteczku niechcąco wywołaliśmy niepokój; mówiono, że po ulicach chodzą stary ksiądz z potężnym mężczyzną przebranym za zakonnicę i rozmawiają w dziwnym języku.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się