fbpx
z Witoldem Orłowskim rozmawia Wojciech Orliński maj 2011

Kłopoty gwarantowane, sukces – hipotetyczny

Polska obejmie przewodnictwo w niewątpliwie trudnym czasie dla Europy. Kryzys finansów publicznych zaprowadził Grecję na skraj bankructwa, a gospodarki Hiszpanii, Portugalii i Irlandii mają poważne kłopoty. Powstaje pytanie, czy cała Europa ma płacić za błędy kilku państw. Podobno historia Unii kryzysami stoi. Czy powinniśmy się obawiać „Europy dwóch prędkości”? Gdzie jest miejsce Polski w projekcie europejskim?

Artykuł z numeru

Prezydencja na czas kryzysu

Panie Profesorze, czy mamy w ogóle o czym rozmawiać? Czy prezydencja będzie mieć jakieś znaczenie dla naszej gospodarki, czy to tylko okazja dla kilku polityków do zrobienia sobie zdjęć z innymi politykami?

W czasie prezydencji pozycja kraju i jego zdolność do przeforsowania własnych interesów w jakiś drobnych sprawach jest – paradoksalnie – mniejsza niż w zwykłym czasie. Przedtem było trochę inaczej, ale traktat lizboński zmienił znaczenie prezydencji. Dziś na kraju, który sprawuje prezydencję Rady Unii Europejskiej, spoczywa głównie obowiązek mediowania, czyli doprowadzania do pogodzenia stanowisk innych krajów. Innymi słowy, wszystkie kraje Unii Europejskiej mogą zagrozić wetem – z wyjątkiem tego, który sprawuje prezydencję. Lubię porównywać prezydencję do serwisu w tenisie. To słowo pochodzi przecież z czasów, w których serwis oznaczał usługę pod adresem drugiej strony. I taka będzie nasza rola w okresie prezydencji: mając w ręce piłkę, będziemy pełnić usługi. Kiedyś kraj sprawujący prezydencję przewodził pracom Unii oraz reprezentował Unię na zewnątrz. Zgodnie z traktatem lizbońskim od stałego przewodzenia jest przewodniczący Herman Van Rompuy, a od reprezentacji za granicą jest wysoki przedstawiciel, pani Catherine Ashton. Teraz prezydencja to szukanie kompromisu między trzema centralnymi instytucjami w Unii: Radą Europejską, w której szefowie rządów lub głowy państw reprezentują państwa członkowskie, Komisją Europejską i Parlamentem Europejskim.

Jako urodzony pesymista chciałbym więc zadać najważniejsze pytanie, jak w starym szmoncesie: a ile można na tym stracić? Jak wygląda czarny scenariusz, gdyby nasza prezydencja okazała się wielką porażką? Czy możemy trwale rozsadzić unijne struktury, skłócić z sobą państwa członkowskie?

Dobra wiadomość: nie możemy wiele zepsuć. Nie musimy nikogo skłócać, sami się kłócą. Nasza prezydencja będzie oceniana pod kątem tego, jak skutecznie rozładowywaliśmy te kłótnie. Kompletne fiasko polegać więc będzie na tym, że nie załagodzimy ani jednego sporu. Powinniśmy się jednak martwić o coś innego. Tak jak powiedziałem, serwis to usługa dla innego gracza, ale jednak także pewna szansa dla serwującego. Otóż kraj prowadzący prezydencję ma szansę na wywarcie bardzo pośredniego wpływu na prace Unii: skoro to my organizujemy prace, to my mamy też pewien wpływ na porządek obrad. Możemy wpłynąć na to, o czym się w Unii obraduje. Nie możemy narzucić decyzji, ale możemy wpłynąć na listę zagadnień i kolejność ich omawiania. Dlatego zresztą tę instytucję zachowano. Małe kraje, jak Łotwa czy Malta, po prostu nie miałyby innego sposobu, żeby kiedykolwiek dojść do głosu. Proszę sobie przypomnieć, jakie oburzenie w Polsce wywołało to, że w spotkaniu grupy G30 uczestniczył premier Czech, a nie uczestniczył premier Polski. Wtedy w Polsce w ogóle nikt nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, że małe Czechy dostały zaproszenie. Czechy nie zostały zaproszone jako uczestnik G30, tylko właśnie jako kraj przewodniczącym pracom Rady Unii Europejskiej. Chociaż więc Unię za granicą reprezentuje wysoki przedstawiciel, to tak czy inaczej premier kraju, który przewodniczy pracom Rady Unii Europejskiej, też często jest obecny. Czyli krótko mówiąc, możliwość błyśnięcia na arenie światowej jest duża.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się