fbpx
Tadeusz Chomicki marzec 2009

Metrem do Azji

Kiedy w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, jeden z moich szkolnych kolegów dostał (jak to się wtedy nie do końca adekwatnie mówiło) swoje własne mieszkanie na nowopowstającym warszawskim Ursynowie, radość naszej klasy z tytułu nadziei na regularne imprezy towarzyskie mieszała się z uczuciem niepewności.

Artykuł z numeru

Azja. Nowa ziemia obiecana

Ursynów z perspektywy mieszkańców centrum miasta leżał bowiem niemal na krańcach świata, nie do końca wiadomo gdzie, ale gdzieś bardzo daleko. Dojechać tam można było jedną tylko linią autobusową, która zaczynała się przy Dworcu Południowym będącym wówczas de facto rogatkami miasta. Gdy jednak na początku lat osiemdziesiątych na Ursynowie zamieszkała bliska memu sercu osoba, to okazało się nagle, że dzielnica ta leży tuż, tuż, nieomal w centrum, a dojazd mimo utrudnień godziny policyjnej nie stanowił żadnego problemu. Nieco zaś później relacje z tą osobą trochę się rozluźniły, więc Ursynów odsunął się ponownie od centrum, ale nie powrócił jednak przecież na krańce świata. Zrozumiałem wtedy wyraźnie, że dystans od domu nie jest prostą funkcją odległości w kilometrach, ale w znacznym stopniu zależy od stanu naszych zainteresowań, uczuć czy wiedzy.

Próbując odpowiedzieć przez pryzmat tego doświadczenia na pytanie jak daleko z  perspektywy Polski leży Azja, dostrzegam pewne interesujące podobieństwa. Pomijając studia nad tym, jak na postrzeganie w Polsce Azji wpływały rozpoczęte w końcu XVI wieku wyprawy polskich misjonarzy czy liczny udział w budowie carskiej Kolei Wschodnio-Chińskiej na przełomie XIX i XX wieku, zastanówmy się chwilę jaki obraz Azji kształtował się w ostatnim półwieczu. Pod rządami komunistycznego reżimu w Polsce media narzucały uproszczony i ideologiczny obraz kontynentu. Azjatyckie państwa i narody dzieliły się, w zależności od politycznej oceny Moskwy, na bratnie i przyjazne, względnie postępowe oraz na wrogie i reakcyjne, względnie zniewolone przez zachodnich imperialistów. Podobnie wojny, w których brały udział dzieliły się na słuszne (czyli wywołane przez państwa bratnie) i niesłuszne (czyli te niesłużące interesom sowieckim). W przerwach zaś między wojnami bratnie narody prowadziły niezłomną walkę o pokój, postęp i lepsze jutro – w czym były nam oczywiście bliskie. Bliskość w tej walce nie przekładała się jednak na jakąś bliższą wiedzę o wybranych nawet narodach Azji. Poza sloganami lub relacjami z wojen powszechna znajomość Azji była znikoma. Główną jej chyba cechą, obok powierzchowności, była wycinkowość. Dzieci w szkole wiedziały o wojennych cierpieniach swych wietnamskich rówieśników i poprzez „spontaniczne” akcje zbiórek wysyłały im szkolne wyprawki. Na wyższych uczelniach pojawiały się grupki azjatyckich studentów, ale praktycznie tworzyły zamknięte z obu stron getta, często będąc przedmiotem żartów czy docinków (z tytułu np. niosących się po akademiku zapachów obcej kuchni lub znaczków Wielkiego Przywódcy wpiętych w klapę). Załogi, licznych wtedy jeszcze, polskich statków lub pracownicy firm budujących w bratnich krajach obiekty przemysłowe docierali do Azji dość regularnie, ale w większości przypadków ich wiedza także była wycinkowa, czemu sprzyjała ścisła „opieka” ze strony władz miejscowych, ale także i polskich. Oczywiście zawsze istniały grupy specjalistów – zawodowych orientalistów czy dyplomatów, lub też prywatnych fascynatów azjatyckiej kultury, ale nawet ich dostęp do pełnej wiedzy i jej źródeł był kontrolowany lub ograniczony. Lata osiemdziesiąte XX wieku przyniosły wzrost indywidualnych wyjazdów z Polski do Azji, czemu sprzyjały sieć bezpośrednich połączeń utrzymywanych przez LOT (Delhi, Pekin, Bangkok, Singapur) oraz możliwość zakupu biletów od narodowego przewoźnika po sztucznie niskich cenach (np. bilet do Bangkoku kosztował w złotówkach równowartość ok. 1000 USD, ale wedle kursu oficjalnego, bo żeby go kupić wystarczało sprzedać na czarnym rynku 100 USD zarobionych podczas wakacji na Zachodzie). Głównym motywem wzrostu indywidualnych wyjazdów Polaków do Azji nie było jednak pragnienie jej bliższego poznania, ale raczej chęć szybkiego zarobienia pieniędzy przez pewną formę latających tzw. „mrówek” czy też „plecakowców” – sprowadzających mniej lub bardziej hurtowo dżinsy, tanią odzież, a potem także komputery i elektronikę. Mimo braku akademickiego zacięcia można było mieć nadzieję, że podróże te – będące dowodem na handlową smykałkę i biznesowy zmysł Polaków nawet w dobie socjalistycznego centralizmu – staną się pomyślnym zwiastunem dla rozwoju ekonomicznych więzi Polski z Azją po upadku komunizmu i wybuchu gospodarki rynkowej w naszym kraju. Zwiastun ten jednak się nie potwierdził.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się