fbpx
Jan Michalski marzec 2007

„Chodziłem za nim wszędzie…”

Znając skłonność redaktorów „Znaku” do traktowania tematów z grubej rury, chciałbym tym razem tonu powagi w miarę możności uniknąć, a podzielić się z czytelnikiem własnym skromnym doświadczeniem.

Artykuł z numeru

Porzuceni mistrzowie

Kiedy kilka lat temu zmarł w sile wieku Andrzej Szewczyk, artysta awangardowy, wielki pasjonat i znawca sztuki, oprócz opłakującej go rodziny, licznych kochanek, kumpli od kieliszka i kolegów po fachu, z którymi wiódł niekończące się rozmowy o sztuce i kobietach, żegnał go krąg młodych osób z okolic rodzinnych, którym zaszczepił swoje pasje i które ukształtował. Dla wielu z nich był mistrzem. Napotkałem wtedy w gazecie wspomnienie o nim jednego z owych uczniów, Andrzeja Przywary, historyka sztuki i znanego dziś marszanda, który napisał: „chodziłem za nim wszędzie – na pole, do karczmy, do lasu”.

Bardzo mnie to ujęło. Obraz małego brzdąca, a potem młodzieńca, który wędruje obok empatycznego mistrza po Kaczycach i okolicy, czepiając się niejako poły jego płaszcza, nie dając się za nic odgonić, odepchnąć, a może nawet spełniając z ochotą drobne posługi, poznając jego sekrety i słabostki, wydał mi się prawdziwym obrazem z głębi serca, a przy tym klasycznym toposem. Ukazuje on wędrówkę u boku mistrza, której późniejsza samodzielna wędrówka życiowa zawdzięcza swą orientację. Wymowny ten skrót uzmysławia nam ponadto cechy charakteru wzorowego ucznia i prozelity: cierpliwość, wytrwałość, systematyczność, głód wiedzy.

Wielu z nas tęskni za takim mistrzem, nie każdemu był bowiem dany. Wielu z nas – humanistów, i ja także – szuka takiego mistrza pośród ksiąg i darów przeszłości, nawiązując rozmowy z umarłymi, zaciągając długi wdzięczności wobec cieni. Władzą wyobraźni podążamy wówczas za naszym przybranym mistrzem. Archetypem takiego dojrzałego stosunku jest wędrówka Wergilego i Dantego przez Piekło i Czyściec w Boskiej komedii. Dante rozumiał, czemu, w świetle nauki Kościoła, jego mistrz nie może wejść do Nieba. Rozumiał, akceptował, współczuł – jego szacunek nie umniejszył się.

Na filmie Kurosawy Siedmiu samurajów stary samuraj odpędza kijem adepta. „Nie stać mnie na ucznia!” – krzyczy, ale młodzieniec nie daje się odpędzić i zostaje przyjęty; razem ruszają w drogę. Bywają mistrzowie cierpliwi, którzy dbają o słuchaczy – jakże jesteśmy im wdzięczni! „Samo podsumowanie będzie jednak również trochę pogmatwane – usprawiedliwia się z prostotą przed czytelnikiem wielki literaturoznawca Erich Auerbach w jednej ze swych książek – i dlatego trzeba tu antycypować najistotniejsze twierdzenia, aby czytelnik nie stracił wątku…” Bywają jednak mistrzowie niecierpliwi i surowi, którzy nie troszczą się tak o słuchaczy.

Choć typologia obcowania mistrza i ucznia nie jest moim celem, warto o niej wspomnieć ze względu na naukę życia. To nauka, której również oczekujemy od mistrza, przyjmując postawę ucznia, czy też, ujmując rzecz od innej strony, na której planie stosunek pomiędzy mistrzem a jego uczniem się tak czy owak uskutecznia. Wiele można by o niej powiedzieć na podstawie tradycji zen, gdzie nieraz mistrz kijem otwierał uczniowi drogę ku iluminacji. Nasza chrześcijańska tradycja jest także obfita w anegdoty, które związek ucznia i mistrza uroczo opisują, jak choćby ta (przytoczona za Grzegorzem Wielkim w książce Auerbacha) o chłopie, który szukał męża znanego ze świętości, a został zbity z tropu jego nędzną posturą, dlatego wzgardził nim i wyśmiał go: „Wierzyłem, że to człowiek wielki, lecz ten nawet nie ma nic z człowieka (…) Jedynie ty patrzysz na mnie otwartymi oczami”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się