fbpx
abp Józef Życiński marzec 2007

IV Rzeczpospolita Branżowa

Pragnę podziękować Redakcji, że w lutowym numerze „Znaku” (nr 621) w poczuciu głębokiej odpowiedzialności za Kościół podjęty został trudny problem „ingresu, którego nie było”. Niektóre ze sformułowań padających w dyskusji odbieram jako wyraz dramatycznego bólu i desperacką próbę przeciwdziałania bezradności. Staram się zrozumieć intencje redaktorów pisma, które jest mi szczególnie bliskie, gdyż trzydzieści lat temu, w roku 1976, zacząłem z nim współpracować. Nazwiska redaktorów naczelnych – Hanny Malewskiej czy Stefana Wilkanowicza – stały się dla mnie symbolem tego, co najpiękniejsze w dziennikarskim świadectwie wartości. Dlatego też ze szczególną wrażliwością odbieram wszystko, co dotyczy tekstów publikowanych na łamach „Znaku”.

Artykuł z numeru

Porzuceni mistrzowie

Wołanie z głębi bólu

Dzieląc razem z Wami wiele podstawowych ocen dotyczących nieodbytego ingresu, chcę również zasygnalizować oceny, które w moim odczuciu wynikały raczej z poszukiwania alternatywnych działań niż ze znajomości faktów. Tak na przykład na str. 7 znajduje się zarzut, iż „wśród biskupów nie znalazł się ani jeden sprawiedliwy, który wziąłby na siebie trud przeczytania dokumentów”. Zarzut ten może wydawać się racjonalny i uzasadniony. Trzeba jednak wiedzieć, że kiedy w 2005 roku jedna z osób współpracujących z lubelską komisją historyczną zwróciła się do IPN w Warszawie z prośbą o udostępnienie dokumentów ks. Stanisława Wielgusa, które wychodziłyby poza zwykłą notkę o rejestracji, otrzymała wiadomość, że dokumenty takie nie istnieją w zbiorach IPN. Pierwsze komentarze opublikowane później na łamach „Gazety Polskiej” świadczyły, iż ich autorzy nie dysponują także możliwością udostępnienia dokumentów, na które się powoływali. Powstawało pytanie, czy w tej sytuacji należy uznać autorytet współpracowników red. Sakiewicza za taką niekwestionowalną wartość, że nie potrzebuje ona już żadnych innych dowodów. O tym, iż nie wszyscy aprobowali wtedy styl „Gazety Polskiej”, świadczą publikacje z tamtego okresu, w których także środowiska dziennikarskie dawały wyraz oburzeniu na sposób podjęcia problemu, łączący bardzo mocne zarzuty z brakiem uzasadniających te zarzuty dokumentów.

Zmiana nastąpiła, gdy odnalazły się dokumenty przedstawiane wcześniej jako niedostępne. Nie chcę oceniać faktu, iż tak szybko trafiły one na łamy Internetu, mimo iż pełne były łatwych do sprawdzenia dezinformacji, w których nawet nazwisko „Wielgus” widniało jako „Welgus”, natomiast bez podstawowego wyczucia kultury – zupełnie bezcelowo – opublikowano razem z nimi także komentarze otaczane powszechnie dyskrecją, choćby tylko ze względu na intymny charakter ich treści. Kiedy jednak informacje stały się dostępne, Konferencja Episkopatu wyłoniła komisję, której zadaniem była ocena treści dostępnych materiałów. Zamiast więc jednego sprawiedliwego biskupa został wyłoniony zespół historyków, których autorytet wykluczał sugestie, że jedyny sprawiedliwy może zechcieć – według popularnej metafory – zamiatać coś pod dywan. Powstaje pytanie, czy można było wtedy zadziałać sprawniej, bez dramatycznej oprawy, która niosła tyle napięć i niepokoju. Przypuszczam, że było można. Nie znam wszystkich szczegółów organizacyjnych, odnoszę jednak wrażenie, iż sprawa o. Hejmy była mimo wszystko rozwiązywana z dużo większym wyczuciem pragmatyki, dramatu i taktu.

Oprócz podstawowych łączących nas ocen w sprawie abp. Wielgusa pozostaje cały szereg szczegółów, które są nieistotne dla całościowej oceny moralnej, nie mogą być jednak pomijane w imię prawdy historycznej. Dr Andrzej Grajewski opowiadał mi niedawno, jak poczuł się, gdy w oskarżeniach dotyczących jego współpracy z WSI znalazł informację, iż był poddany specjalnemu przeszkoleniu. Nie był nigdy, ale fikcja stanowiła mocną stronę dokumentów generowanych przez służby wyszkolone w PRL. Kiedy przeczytał ten zarzut, pomyślał, iż być może także ks. Wielgus uczestniczył w identycznym jak on szkoleniu agentów; ,,identycznym” to znaczy istniejącym jedynie w fantazji funkcjonariusza, który pisał raporty. W raportach włączonych do dokumentacji Macierewicza Grajewski znalazł także wiadomość, iż za swą współpracę z WSI otrzymał wynagrodzenie w wysokości 15 mln zł. Wiadomość ta jest przy pewnej interpretacji słów prawdziwa, nie wspomina tylko, że chodzi tu o złote sprzed wymiany, to znaczy o 1500 zł. Kwota ta robi znacznie mniejsze wrażenie i odpowiada cenie biletów kolejowych, które trzeba było opłacić, by dotrzeć z Katowic na zebrania w Warszawie.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się