fbpx
fot. Kacper Szulecki
Julia Szulecka, Kacper Szulecki luty 2017

Spółdzielnia

W pierwszym roku przychody na rodzinę we wsi podwoiły się. Po 12 latach stanowiły dziesięciokrotność wyjściowych. Brzmi jak bajka. Ale tak naprawdę chodziło o bardzo proste kroki i przezwyciężenie starych przyzwyczajeń i niesnasek. Kluczem było namówienie chłopów, żeby obsiewali własne pola. Niby proste, ale czasem nie mieli czym, czasem nie wiedzieli jak, najczęściej bali się, że sąsiad ukradnie plony.

Artykuł z numeru

Islamofobie

Islamofobie

Zaczęło się od tego, że znikały krowy. Ze stada Ernsta zniknęło prawie 400. Wiedział, kto je kradnie, bo dostawał też listy z pogróżkami: „Wracaj do siebie, wynoś się stąd!”. W końcu sam zaczął myśleć o sprzedaniu ziemi, resztek stada i wyjechaniu gdzieś, może za granicę. „Ale wcale nie miałem ochoty wyjeżdżać. Nie ma drugiego tak pięknego miejsca na ziemi jak Paragwaj”. Postanowił zobaczyć, jak żyją ci, którzy go okradają. Wsiedli z żoną do pikapa i pojechali do sąsiedniej wioski – Cuatro Vientos, po hiszpańsku „cztery wiatry”. Słowo „sąsiednia” ma w Paragwaju nieco inne znaczenie niż w Europie. Cuatro Vientos leży 30 km od kolonii, pół godziny samochodem, pół dnia konnym wozem. Nie dojechali do wsi, bo dla niemal terenowego hiluxa przejezdna droga kończyła się kilkaset metrów przed pierwszym domem. Dalej poszli więc piechotą. Zobaczyli biedę, jakiej się nie spodziewali.

 

***

Kolonia mennonicka Volendam w departamencie San Pedro sąsiaduje z Cuatro Vientos i innymi latynoskimi wioskami od dziesięcioleci. Kiedy w latach 40. rząd postanowił zasiedlić lasy na lewym brzegu rzeki Paragwaj, pierwsi pojawili się paragwajscy chłopi – campesinos. Był rok 1944. Trzy lata później rzeką przypłynęli mennonici. Trudno więc mówić, że ktoś jest bardziej zasiedziały, choć menonici nigdy nie będą do końca „swoi” i nigdy nie będą pewni swojej ziemi. Nawet jeśli uprawiają ją od czterech pokoleń.

Stoimy na trawiastym nabrzeżu portu przeładunkowego Mbopi Cua. Przed nami spokojny nurt snującej się sennie rzeki Paragwaj. Norbert, inżynier z kolonii, nalewa lodowatej wody do wielkiego, zrobionego z bawolego rogu naczynia i podaje nam tereré – pitą na zimno yerba mate. To samo robią w ten upalny dzień miliony Paragwajczyków. Tyle że Norbert Weichselberger przypomina bardziej bawarskiego górala niż Latynosa, a jego dwulitrowy, obity skórą termos na lodowatą wodę ma wypalone wielkie logo Jägermeister. Podwójna tożsamość. Wzbogaca, ale i uwiera. A wielu – razi.

 

Kolonie

W styczniu 1947 r. z Rotterdamu, z postojem w Bremerhaven, odpłynął holenderski parowiec S/s Volendam. Na jego pokładzie było ponad 2 tys. menonickich uchodźców z Niemiec i ZSRR. Połowa z nich osiadła we wschodnim Paragwaju, i to właśnie na cześć parowej arki, która dała im nowe życie w Nowym Świecie, nazwali nową kolonię. Mennonici to wyznanie protestanckie, odłam anabaptyzmu. Paragwaj zaprosił ich w pierwszej połowie XX w., licząc, że ich legendarna pracowitość pomoże w rozwoju ubogiego, odciętego od morza i ciągle leczącego wojenne rany kraju. Mieli zasiedlić półpustynne Chaco, „zielone piekło”, gdzie trudno o wodę pitną, ale mimo to setkami kilometrów ciągną się niskie, gęste i cierniste lasy. Mieli też wyrwać dżungli ziemię na północnym wschodzie kraju, na lewym brzegu rzeki Paragwaj. Zaczynali od zera i choć marli jak muchy, w końcu pokonali i straszliwe Chaco, i prastary Las Atlantycki.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się