fbpx
fot. E+/Getty
Paweł Cywiński lipiec-sierpień 2018

Smartfon i terytorium

Świat map – tych podróżniczych, które wciąż jeszcze zabieramy do plecaka, i tych szkolnych, które pamiętamy z sal lekcyjnych – powoli umiera. Zamiast nich będziemy mieć aplikacje, które pełnią funkcję mapy tylko przez chwilę, by zaraz zmienić się w jakąś usługę, zestaw zdjęć lub encyklopedyczne hasło.

Artykuł z numeru

Mapy objaśniają mi świat

Mapy objaśniają mi świat

W antropologii mówi się często o „wyobraźni turystycznej”, czyli o nawyku patrzenia w określony sposób i kojarzenia pewnych widoków z tymi, a nie innymi znaczeniami. To spojrzenie – wspólne i uśrednione dla całej globalnej klasy średniej – wiąże np. obraz palmy na plaży z wyobrażeniami wakacji i obietnicą cudownego wypoczynku. Integralną częścią tejże wyobraźni są „oczekiwania” – być może najważniejsze słowo rynku turystycznego. Od zasobności naszego portfela zależy, które z nich będziemy mogli spełnić. Pytania istotne dla ludzi z turystycznej branży, ale i dla świadomych podróżników czy badaczy, brzmią więc: jak skonstruowane są nasze oczekiwania? Jakim zmianom podlegają? A przede wszystkim: kim są narratorzy naszej turystycznej wyobraźni?

Żyjemy w ciekawym czasie – niejako między dwoma rewolucjami.

Pierwsza z nich to rewolucja internetowa, która rozpoczęła się w latach 90. i nabrała tempa w kolejnych dekadach wraz z coraz większym dostępem do sieci na całym świecie. Doprowadziła ona do demokratyzacji w wytwarzaniu treści podróżniczych. Druga jest jeszcze przed nami – spekuluje się, że za dekadę lub dwie nasze podróżowanie będzie dokonywać się w tzw. rzeczywistości rozszerzonej, w której dojdzie do połączenia świata rzeczywistego z wirtualnym.

Przed rewolucją internetową głównymi narratorami turystycznej wyobraźni byli eksperci – twórcy map, autorzy książek, magazynów podróżniczych czy programów telewizyjnych. Wystarczy spojrzeć na Lonely Planet, które w latach 70. stworzyło znaną markę przewodników. Obejmowały one cały świat, ale szczególne oddziaływały na opowieści o globalnym Południu – bo niewiele innych wydawnictw tworzyło własne książki np. o Laosie czy Lesotho. Pomysł na biznes zrodził się wraz z wyjazdami pierwszych backpackerów, podróżnych zaopatrzonych tylko w plecak i skromny budżet, którzy chcieli poznać coś więcej niż wybrane dzielnice dla turystów. Lonely Planet zyskało niesłychaną popularność, ich przewodniki były tłumaczone na wiele języków (choć w Polsce stały się powszechniej dostępne dopiero pod koniec lat 90.) i oblicza się, że co najmniej 500–600 mln ludzi miało je chociaż raz w rękach. Internet doprowadził jednak do przełamania monopolu takich standardowych narratorów. Informacje zaczęły być przekazywane między „zwykłymi ludźmi” poprzez fora, blogi i portale społecznościowe. Lonely Planet jest przykładem wydawnictwa, które nie do końca sobie z tą zmianą poradziło – próbuje dziś też tworzyć przewodniki kształtowane przez zwyczajnych podróżnych, ale są to działania spóźnione przynajmniej o dekadę.

Trudno jednoznacznie ocenić zjawisko  owej sieciowej demokratyzacji. Zwróciłbym uwagę na fakt, że Internet zdaje się w jakimś stopniu petryfikować kolonialny język XIX-wiecznych odkrywców i pisarzy, którzy stworzyli kanon mówienia o dalekich podróżach. Wciąż chcemy przeżywać przygody typowe dla człowieka Zachodu wśród „obcych”. Miliony drobnych narratorów dalej z pewnym poczuciem wyższości piszą o „plemionach”, „tubylcach” i „egzotycznych kulturach”. Ta demokratyzacja wiedzy spowalnia przemianę języka na taki, który w większym stopniu uwzględniałby perspektywę opisywanych społeczności. Ułatwia raczej dalsze reprodukowanie stereotypów.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się