fbpx
fot. Aris Messinis/AFP/East News
Jakub Wódka maj 2017

Paradoksy tureckiego „nowego starego” autorytaryzmu

Erdoğan stwierdził jakiś czas temu: „Czy komuś się to podoba czy nie, ustrój Turcji uległ zmianie. To, co teraz należy zrobić, to dostosować ramy prawne zawarte w konstytucji do faktycznego stanu rzeczy”. Logika ustrojowa à rebours.

Artykuł z numeru

W sieci uzależnień

W sieci uzależnień

W 2011 r. w eseju pt. Paradoksy nowego autorytaryzmu Iwan Krastew zastanawiał się nad istotą rosyjskiego reżimu ery Putina[1]. Choć bułgarski myśliciel twierdził wtedy, że Rosja nie jest ani trendsetterem, jeśli chodzi o wzrost tendencji autorytarnych, ani też „intelektualną zagadką”, to swoje rozważania poświęcił temu „umiarkowanie represyjnemu”, jak pisał, państwu (choć było to już po śmierci Politkowskiej, Litwinienki, Magnitskiego). Odrzucając dychotomiczny, zero-jedynkowy podział na demokrację – niedemokrację, stawiał tezę, że to właśnie Rosja uosabia „konkurencyjny autorytaryzm”, a więc ustrój mający zarówno cechy demokracji, jak i autorytaryzmu. Odrzucał tym samym proceduralną czy też minimalistyczną definicję demokracji w duchu Schumpetera zakładającą, że jedynym czynnikiem legitymizującym władzę jest akt wyborczy. Rozważania Krastewa wpisywały się w coraz bardziej ożywioną debatę o tendencjach „dedemokratyzacyjnych”na świecie, przeczących tezie o „końcu historii” i zwycięstwie liberalnej demokracji.

Dziś to Turcja coraz częściej wskazywana jest jako przykład – by znów odwołać się do Krastewa – łagodnego, „wegetariańskiego autorytaryzmu”; ustroju hybrydalnego, łączącego atrybuty liberalnej demokracji i opresyjnego państwa, opartego na silnym przywództwie czy wręcz personalizacji polityki, nieformalnych procesach decyzyjnych, klientelizmie oraz rządach rosnącej w siłę kontrelity.

Choć Turcji wciąż daleko do putinowskiej Rosji, jeśli chodzi o skalę łamania standardow demokratycznych (choćby poprzez obecność faktycznej, a nie reglamentowanej opozycji parlamentarnej), to procesy „dedemokratyzacyjne” zachodzące nad Bosforem, które znacząco przyspieszyły po nieudanym zamachu stanu z 15 lipca ubiegłego roku, budzą niepokój. Zderzamy się dziś z paradoksem bardziej demokratycznej niż jeszcze kilkanaście lat temu Turcji (sic!), która jednocześnie staje się państwem „granicznym”, stojącym na krawędzi demokracji, a raczej nad przepaścią autorytaryzmu. Tym bardziej że „nowa” Turcja – jak zwykli określać swój kraj przedstawiciele rządzącej od 2002 r. Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (Adalet ve Kalkınma Partisi – AKP) – paradoksalnie, czerpie wiele z autorytarnego dziedzictwa „starej” Turcji: tej kemalistowskiej czy nawet osmańskiej. Na zachodzące dziś w tym państwie procesy nie można patrzeć ahistorycznie i akontekstowo.

 

Budujemy „nową” Turcję!

W 2002 r. doszło do gwałtownego przetasowania na tureckiej scenie politycznej, określanego mianem trzęsienia ziemi. Założona zaledwie rok wcześniej Partia Sprawiedliwości i Rozwoju o korzeniach islamistycznych, kierowana przez Recepa Tayyipa Erdoğana, zdobyła prawie dwie trzecie mandatów w tureckim Medżlisie, deklasując swoich politycznych rywali – żadna z partii zasiadających w parlamencie w poprzedniej kadencji nie przekroczyła 10% progu wyborczego. AKP samodzielnie utworzyła rząd, co w 50-letniej historii demokracji tureckiej zdarzało się niezwykle rzadko. Partia potwierdziła swoją dominację na scenie politycznej, wygrywając zdecydowaną większością głosów wszystkie kolejne wybory parlamentarne, lokalne i prezydenckie – te ostanie, w 2014 r., po raz pierwszy miały charakter wyborów bezpośrednich. Uzyskała poparcie społeczeństwa w referendum dotyczącym proponowanych przez partię zmian konstytucyjnych, wprowadzonych w 2010 r.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się