fbpx
fot. Bernard Bisson/Sygma/Getty, Franco Origlia/Getty, Alessandra Benedetti/Corbis/ Getty
Cezary Michalski maj 2020

Pokolenie trzech papieży

My – przedstawiciele pokolenia urodzonego w latach 60. ubiegłego wieku – przychodziliśmy do Kościoła po politykę, po władzę, po „narodową formę”. Jedni po uzasadnienie dla formy bardziej liberalnej, inni bardziej konserwatywnej. Lecz nigdy nie pytaliśmy Jana Pawła II, Benedykta XVI czy Franciszka o samą religię.

Artykuł z numeru

Ostatni tacy papieże

Ostatni tacy papieże

Zastanawiałem się, co mogłoby uprawnić do wypowiadania się na temat trzech papieży, których pontyfikaty moje pokolenie przeżyło w miarę świadomie, człowieka tak dogłębnie jak ja pozbawionego tego, co w pewnej odmianie nowomowy uchodzącej u nas za język religii (wcale niesłużącej pogłębianiu religijnej świadomości, ale raczej jej wygaszaniu) nazywa się „łaską wiary”. Jedyne moje alibi do podjęcia tej kwestii to fakt bycia Polakiem. A w Polsce, jak wiemy od pokoleń, katolicyzm nie jest przede wszystkim wiarą religijną, lecz stał się „narodową formą” (cyt. za Romanem Dmowskim). Zatem Kościół jest tutaj po prostu najsilniejszą instytucją społeczno-polityczno-kulturową, w dodatku jedną z nielicznych (do czasu pojawienia się Unii Europejskiej) przynajmniej potencjalnie zakorzeniających Polaków w ładzie bardziej uniwersalnym. A papieże są jej liderami – uniwersalnymi, ale mającymi przełożenie na polską lokalność. Coś jak Michaił Gorbaczow w czasach pieriestrojki, po którym wielu z nas spodziewało się liberalizacji systemu, jakiego sami nie potrafiliśmy ani zliberalizować, ani obalić. A wcześniej Ronald Reagan czy Margaret Thatcher będący natchnieniem dla polskich liberałów szukających argumentów i siły przeciwko „realnemu socjalizmowi”.

W zdemolowanej Polsce lat 80. ubiegłego wieku, gdzie więzy społeczne się rwały, a „karnawał” pierw szej Solidarności zakończył się potworną anomią towarzyszącą udanej pacyfikacji społecznego oporu, nie tylko ja, ale wielu innych „nawróconych” z mojego pokolenia wybierało katolicyzm czy Kościół z bardzo świeckich przyczyn. Szliśmy raczej drogą Stanisława Brzozowskiego czy Romana Dmowskiego niż objawień s. Faustyny Kowalskiej. Albo – żeby nie popaść w genderowe koleiny przedstawiające mężczyzn jako reprezentantów rozumu, a kobiety jako reprezentantki matriarchalnego irracjonalizmu – drogą Simone Weil, Hannah Arendt i Agaty Bielik-Robson, a nie new age’owców w rodzaju Roberta Tekielego, tak samo głęboko zanurzonych w irracjonalizmie przed swoim „nawróceniem” i po nim.

Religia jako „narodowa forma”

Oto dwie podobne do siebie wypowiedzi: „Może byśmy uprzytomnili sobie na razie, że prócz chrześcijańskiej – a gdybym miał tu miejsce, broniłbym tezy, że prócz katolickiej – nie posiadamy żadnej innej kultury” (Stanisław Brzozowski, John Henry Newman), „Katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, zabarwieniem jej na pewien sposób, ale tkwi w jej istocie, w znacznej mierze stanowi jej istotę. Usiłowanie oddzielenia u nas katolicyzmu od polskości, oderwania narodu od religii i od Kościoła, jest niszczeniem samej istoty narodu” (Roman Dmowski, Kościół,naród i państwo).

Może się wydać paradoksem, że ludzie tak od siebie z pozoru ideowo odlegli jak Stanisław Brzozowski i Roman Dmowski w pewnych okresach swego życia uznali, iż katolicyzm jest czymś w rodzaju całkowicie świeckiej „formy polskości”, „formy narodowej”, po której usunięciu polska wspólnota narodowa uległaby rozpadowi, a w każdym razie zagroziłaby jej daleko posunięta anomia. Wedle tej diagnozy Kościół jest bowiem najważniejszym, o ile nie jedynym, dostarczycielem – i to praktycznie przez całą naszą historię – potencjału normatywnego, prawnego, instytucjonalnego dla polskiego życia politycznego, społecznego, kulturowego. Szafarzem nie tyle żywej wiary, ile raczej czegoś w rodzaju nadwyżki cywilizacyjnej dla zawsze zacofanej i zawsze zagrożonej osunięciem się w ponure zdziczenie peryferyjnej Słowiańszczyzny.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się