fbpx
z Markiem Kwiatkowskim rozmawia Sławomir Kwiecień maj 2013

Po co nam szklane domy?

Kiedyś z niechęcią patrzyłem na Pałac Kultury i Nauki, widząc w nim przejaw władztwa sowieckiego, a teraz gdy patrzę na wyrastające obok atektoniczne, pogięte struktury, gotów jestem dostrzec w nim pewien rys szlachetności.

Artykuł z numeru

Zamknięci w ideologiach

Zamknięci w ideologiach

Jak zapamiętał Pan swoje dzieciństwo w przedwojennej Warszawie?

Kiedy jest się już starym, świat dzieciństwa powraca z niesamowitą siłą. Nie mogę pojąć, skąd wzięła się we mnie ta wizualna zdolność zapamiętywania różnych szczegółów z przeszłości. Pamiętam ludzi, ulice, budynki… Kiedy idę dziś ulicą Marszałkowską, wiem, że przechodzę obok miejsca, w którym kiedyś był sklep Gajewskiego ze wspaniałymi lodami. A idąc ulicami Długą i Miodową, widzę siebie jako kilkuletniego chłopca. Trzymany za rękę przez babcię Tomaszewską, zmierzam do kościoła Kapucynów. W kościele przy prawym filarze była nasza ławka. Gdy babcia się modliła, mnie absorbowały postacie aniołów ozdabiające ołtarz. Kiedy teraz czasem siadam w tej ławce, czuję obecność babci. To odczuwanie konkretyzuje się w obraz i widzę jej profil. Pamiętam smak babek śmietankowych, jakie jadłem w kawiarni Rzymianka przy ulicy Miodowej 10, której właścicielami byli dziadkowie Kwiatkowscy. Ale wiem także, gdzie wystawały korzenie w leśnej alejce w Sulejówku.

Trafia Pan do Polski jako mały chłopiec, i to jest ostatni moment, aby cieszyć się dzieciństwem, bo za kilka lat wybuchnie wojna.

Do czwartego roku życia wszystko wokół nas jest przeważnie jedną mgławicą. Urodziłem się we Francji i spędziłem tam pierwsze lata. Najpierw w Normandii, potem w Paryżu. Kiedy miałem cztery lata, podjąłem decyzję o przyjeździe do Polski.

A co na to rodzice?

Nie mieli wyjścia. To był ważny krok, bo niechybnie zginąłbym tam z rąk jakiegoś d’Artagnana albo trafił do Legii Cudzoziemskiej. W Warszawie zamieszkaliśmy u dziadków Tomaszewskich na ulicy Długiej 46. Dziadek był lekarzem. Jego pacjentami byli znani i bogaci ludzie, ale przyjmował także biednych, zarówno Polaków, jak i Żydów. Do dziadka Stanisława Tomaszewskiego ludzie lgnęli. Kiedy teraz myślę o tamtym czasie, to wiem, że znaleźliśmy się wówczas w krainie niezwykle ciekawej. Niemal na każdym kroku widać było, jak stare zderza się z nowym. Ulice oświetlały gazowe latarnie, jeździły dorożki, ale widać już było coraz więcej hałaśliwych samochodów. Można było spotkać zarówno bogatych, ubranych z wyszukaną elegancją, jak i biednych, skromne kobiety w chustkach na głowach, mężczyzn w czapkach maciejówkach i brodatych Żydów w chałatach. Wszystko to wyglądało jednak bardzo naturalnie. Pamiętam dzieci w Sulejówku, które nawet w październiku potrafiły przyjść do szkoły na bosaka. Życie toczyło się tam wokół willi marszałka Piłsudskiego.

Dzieci mają zwykle jakieś marzenia, chcą kimś zostać.

Powinienem chyba być wojskowym, bo od małego wycinałem żołnierzyki z kartonu. Miałem ich całe armie i toczyłem nimi zażarte boje, które trwały nawet po trzy dni, i oczywiście musiałem zwyciężać. Potem żołnierzy papierowych zamieniłem na ołowianych.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się