fbpx
Artur Grabowski styczeń 2009

Hermes jako psychoanalityk. Herbert z Freudem na Akropolu

Na pierwszy rzut oka eseje Zbigniewa Herberta nie bardzo przypominają ten typ refleksji prozą, jaki zwykli uprawiać poeci. Autor na ogół nie zwierza się ze swoich wewnętrznych rozterek, nie ujawnia tajnych źródeł inspiracji; jeśli już, to niejako na marginesie niby akademickich rozważań, mimochodem, między suchymi faktami historii.

Artykuł z numeru

Czy mamy jeszcze duszę?

 

W jego prozie znajdujemy ślady wysiłku, by nie obarczać czytelnika prywatnością pisarza, by dać mu raczej coś „doskonale obiektywnego”, coś, czego czytający mógłby „użyć” samodzielnie, we własnej sprawie – ku pokrzepieniu rozkołatanego serca, wzmocnieniu słabnącego ducha, wsparciu wątłej myśli… Pomiędzy pisarzem a czytelnikiem zawiązuje się wówczas pewien układ, partnerstwo zapewniające każdej ze stron osobistą niezależność i oczekiwaną korzyść.

Rytuał ekonomii

Korzyść? Czyżby więc chodziło o jakiś prywatny interes? Istotnie, w każdą prawie opowieść „o rzeczach” autor wplata, wysnutą z siebie, nitkę prywatności – osobistą spowiedź. Dostrzec ją można zwykle dopiero w chwili natężonej uwagi, w drugiej lekturze, kiedy już nie ciekawość, a wola zrozumienia cudzego doświadczenia powoduje, że bezwiednie zaczynamy traktować autora jak dyskretnego, zaufanego przewodnika. I poeta w istocie świadomie przyjmuje na siebie rolę prowadzącego, niewidzialnego towarzysza podróży. W jednym z wierszy mianował wszak swoim patronem Hermesa…

Ten helleński bóg pojawił się na Olimpie stosunkowo późno, nie należy do pierwotnego panteonu władców doryckiego świata, jest tworem wyobraźni dojrzałej, wyrafinowanej. To on właśnie, który jest „samą duszą”, będzie psychopompos, boskim przewodnikiem ludzkiej duszy w rytuale misterium i w wyprawach bohaterów do nie–ludzkich światów. To przecież ten bóg poprowadzi Orfeusza, archetypalną postać poety „hermetycznego”, do Hadesu, a potem (jakże niefortunnie, ale czy to jego wina?) będzie się starał wyprowadzić go stamtąd z Eurydyką za plecami. Niezliczona liczba poetów czuła się w obowiązku opowiedzieć o tej podróży, niezliczona liczba psychiatrów korzystała z jej prostego scenariusza, żeby wyprowadzić swoich pacjentów z załamania spowodowanego stratą. Mnie przypomina się esej Maurice’a Blanchota1. Pisany w powojennym Paryżu, ten głęboko estetyczny traktat o poezji emanuje żarliwą wiarą, że pisanie, szczere jak spowiedź na kozetce psychoanalityka, naszym zdesakralizowanym konfesjonale, przynosi ukojenie i zostawia za sobą ślady dla przyszłych tak samo cierpiących. Zdążającego za Hermesem Orfeusza Blanchot ujrzał w drodze do najciemniejszego miejsca w psychice artysty, miejsca, z którego pochodzi dar jasnego widzenia. Artysta skorzysta z daru pod warunkiem, że nie ulegnie pokusie „odwrócenia się za siebie”, czyli uświadomienia sobie najintymniejszego źródła swojej inspiracji, a przeciwnie – zaufa bogu, który zna go lepiej i który wyprowadzi go z państwa umarłych. Esej nie jest prosty, autor meandruje wśród metafor, jakby walcząc z tym, co sama moc narracji chciałaby ukryć – próbuje odnaleźć błogosławieństwo konieczności w twórczej depresji, instynktownie podtrzymywanej przez cierpiących na nią twórców.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się