fbpx
Radosław Kobierski listopad 2018

Pod wulkanem

Pewien sen wyśniony w wieku zbyt młodzieńczym, żeby nie miał wpływu na całe moje dorosłe życie, „ustawił” na długie lata moje myślenie o literaturze. Bez katastrofy, najlepiej w indywidualnym, osobistym wymiarze, nie było sensu w ogóle literatury zaczynać.

Artykuł z numeru

Polskie Mistrzynie

Polskie Mistrzynie

Mickiewicz charakter i istotę tego obciążenia pierwszorzędnie oddał w jednym z dystychów III części Dziadów: „Kto młody odwiedza groby / Już z nich na świat nie powróci”. W tym przypadku działo się na odwrót: to groby nawiedzały mnie, niemniej skutek dla życia był ten sam.

Śnił mi się sąd ostateczny, niemal dosłownie według dobrze zapamiętanego w dzieciństwie obrazu Hansa Memlinga. Prawie jeden do jeden. Z tą różnicą, że proces wszech czasów odbywał się wewnątrz ogromnej, rozbudzonej kaldery. Nie było już ziemi i nieba, i wód, tylko jeden niczym nieograniczony przestwór bulgoczącej magmy. W ten oto sposób, nieświadomie powtarzając rozpoznania pierwszych teoretyków katastrof, połączyłem materialne z niematerialnym, ziemskie z metafizycznym, konkret z wiecznie żywym imaginarium.

Zdecydowałem się również przywołać tytuł najważniejszej powieści Malcolma Lowry’ego w celu przesunięcia granicy dokonanego w jeszcze niedokonane. Cień wulkanicznej góry i groźba, jaka się z nią łączy, oddają zarówno napięcie między melancholią, owym „nic, które boli” Ferdynanda Pessoi (przypomniane przez Marka Bieńczyka w jednym z jego najważniejszych esejów), a realną obawą przed kataklizmem, który może przynieść kres życiu, jak i badawczą strategię autora pierwszej polskiej antologii katastrof. Owa strategia polega na tym, by pierwszeństwo oddać co prawda wydarzeniom o charakterze globalnym (w sensie zasiedlania i usidlania ludzkiej wyobraźni i pól symbolicznych), ale przy okazji dokonać kontrabandy – ujawnić to, co jednostkowe i zapomniane. Historie z bardzo odległych stron gazet. Wypadki zupełnie marginalne dla pamiętników i dzienników. Warto byłoby wejrzeć – pisze Bieńczyk – w codzienne doświadczenie nieszczęścia, w codzienne obcowanie z zagrożeniami, zobaczyć, jak to doświadczenie było opisywane, dokumentowane, przekazywane. W sposób oczywisty codzienność, zwłaszcza ta „krajowa”, dostarcza całkiem innego materiału do badań i odbiera katastrofie jej historiozoficzny wymiar.

To jest właśnie przestrzeń pod wulkanem. Pierwszy kosmiczny lub geologiczny kataklizm dał początek dziejom, następny przyniesie być może ostateczną zagładę. Widzi to zarówno Anioł Historii Waltera Benjamina, jak i Baudelairowski flâneur. Lecz pod wulkanem jest także miejsce dla wydarzeń, które nie trafiają do języka i nie przeobrażają stosunków społecznych. Są wyłącznie fizycznie konkretne. Są przeciwwagą dla rojeń i przepowiedni, być może nawet sprzeciwiają się pracy melancholii lub przynajmniej na jakiś czas ją oddalają. Bieńczyk solidnie argumentuje wybór strategii. Katastrofy i wypadki w czasach romantyków to nie tylko 500 stron antologii tekstów o nieszczęściach i wypadkach w XIX w. (które zostały podzielone tematycznie: kataklizmy naturalne, wypadki morskie i oceaniczne, powodzie, pożary, epidemie itd.), ale przede wszystkim obszerny esej wprowadzający nas do teorii katastrof. Mamy okazję przyjrzeć się emancypacji interesującego nas pojęcia, które stopniowo uwalnia się z pierwotnego, literacko-teatralnego uzusu i stale rozszerza swoje pole semantyczne, odsyła nas najpierw do spraw i wydarzeń całkiem prywatnych, potem zbiorowych, by w końcu w latach 30. na stałe już opisywać klęski naturalne, tak w wymiarze geologiczno-klimatycznym, jak i mitologicznym (np. potop). Możemy również prześledzić okres od narodzin dyskursu, tj. od momentu, w którym katastrofa (po tragedii w Lizbonie w 1755 r.) zaczyna funkcjonować jako przedmiot refleksji filozoficznej i historycznej, po „romantyczne wzmożenie” I poł. XIX w., które nie tylko przygotowuje grunt dla katastrofizmu lat 20. i 30. XX w., a ponad pół wieku później formalizuje się w Disaster Studies, ale także bierze czynny udział w tworzeniu polskiego imaginarium, w którym katastrofa czy też przeczucie katastrofy ma znaczenie pierwszorzędne. „Pamięć romantyzmu jest pamięcią katastrofy” – tak pisze przywoływany przez Marka Bieńczyka Krzysztof Trybuś, autor Topiki i pamięci. Muszę przyznać, że ta konkluzja w bardzo subtelny, ale i oczywisty dla mnie sposób komunikuje się z diagnozami Andrzeja Ledera zawartymi w Prześnionej rewolucji.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się