fbpx
fot. Museum Rotterdam
Piotr Oczko październik 2018

W kraju Biblii

W kościele św. Wawrzyńca przedstawionym na obrazie Anthoniego de Lormego nie ma już ołtarza – miast niego pojawiły się dwie wielkie tablice z tekstem Dekalogu. Nie ma wizerunków świętych, scen z życia Jezusa i Marii, ba, nie ma nawet krucyfiksu – jest Słowo, i tylko Słowo.

Artykuł z numeru

Uniwersytet to my!

Uniwersytet to my!

Do Rotterdamu wybrałem się po raz pierwszy nieomal po ćwierćwieczu. Wcześniej wielokrotnie zerkałem na niego z okien pociągu, gdy jechałem z Amsterdamu do Antwerpii. Mogłem przecież wysiąść, pospacerować i wrócić na dworzec, ale nie – najzwyczajniej się bałem. Obawiałem się miasta-fantomu, wskrzeszonego trupa grodu Erazma, kostropatego Feniksa powojennej architektury. Namiętnie za to gromadziłem stare ryciny, na których widniały dawne rotterdamskie zabytki: bramy miejskie, Rynek Rybny czy giełda. Inwazja faszystowskich Niemiec na Holandię rozpoczęła się w 1940 r., a pierwszy cios Luftwaffe otrzymał właśnie Rotterdam. Nieomal 100 ton zrzuconych bomb zniszczyło w piekielnym pożarze całe historyczne centrum – do dziś zresztą widać, gdzie zatrzymała się wówczas ściana szalejących płomieni. Ponieważ ten sam los mógł niebawem spotkać Amsterdam lub Hagę, rozsądna Holandia skapitulowała, królowa Wilhelmina zbiegła do Londynu, a kraj pogrążył się w mroku okupacji. Nie bez powodu Harry Mullisch, autor prześwietnej powieści pt. Zamach przedstawiającej owe czasy, jako motto wybrał słowa Pliniusza Młodszego: „Wszędzie był już dzień, lecz tutaj była noc, nie, więcej niż noc” (tłum. Ryszarda Pyciaka). Zniknęły też zamieszkane głównie przez biedotę przyportowe dzielnice – gdy Mike van Diem kręcił Charakter (Oscar w 1998 r.!), to Wrocław musiał udawać dawny robotniczy Rotterdam.

Kiedy myślę o niderlandzkich miastach, brabancka Antwerpia ma wstydliwy status porzuconej wiernej żony, Lejda namiętnej kochanki z czasów studenckiej młodości, zaś Amsterdam to mój życiowy, ślubny partner.

Związek z Rotterdamem jest więzią wyimaginowaną i niespełnioną – bardzo podobną mam zresztą z Elblągiem, którego dziesięciotomową historię trzymam na półce tuż obok łóżka, na wyciągnięcie dłoni. Ujrzany po raz pierwszy Rotterdam rozczarował, podobnie jak pomnik Erazma na tle smutnego deszczowego nieba i konwencjonalnych pudełek ze szkła i stali. Monument stał tuż obok kościoła św. Wawrzyńca, jednej z niewielu zabytkowych budowli z centrum, które „częściowo” przetrwały hekatombę. Na dawnych zdjęciach osmolony kamienny szkielet wznosi się nad pogorzeliskiem miasta, miasta o urodę i znaczenie konkurującego kiedyś ze stolicą… Kościół odbudowano, ale miejsce gotyckich i manierystycznych kamieniczek czy magazynów zajęły biurowce, centra handlowe i mieszkalne bloki, najzwyczajniej szpetne (w większości) bądź zbyt głośno krzyczące oryginalnością (np. Kubuswoningen – kto nie zna, niech poszuka w „internetach”).

Dlaczego w końcu pojechałem do Rotterdamu? Po pierwsze, dłużej już nie wypadało mówić, że się nigdy nie było w muzeum Boijmans Van Beuningen… Po drugie, od jakiegoś czasu nie odstępował mnie pewien obraz, Wnętrze kościoła św. Wawrzyńca, namalowany w 1655 r. przez Anthoniego de Lormego. De Lorme był jednym z wielu malarzy specjalizujących się w kościelnych wnętrzach, by wymienić tylko Hendrika Corneliszoona van Vlieta lub niemal podręcznikowego Pietera Janszoona Saenredama, znanego z nagich, świetlistych przedstawień holenderskich świątyń. Dzieła te niewiele miały jednak wspólnego z rzeczywistością, były raczej wykoncypowanymi artystycznymi wizjami architektonicznymi, wielokrotnie przy tym zmienianymi, upraszczanymi i nieustannie oczyszczanymi z nadmiaru elementów, co staje się jasne, gdy spojrzeć na przygotowawcze szkice. By zacytować Jana Białostockiego: obrazy takie były raczej „wielką metaforą, symbolem wszechświata”, w którym „przypadkowości i chaotyczności, jakie znamionują świat ludzi, przeciwstawia się ład i doskonałość architektury”. Dla mnie praca De Lormego stała się jednak czymś innym, mianowicie symbolem intelektualnej rewolucji, która miała miejsce w XVII-wiecznej Republice. W prezbiterium kościoła św. Wawrzyńca za lektorium nie ma już ołtarza – miast niego pojawiły się dwie wielkie tablice z tekstem Dekalogu. Nie ma wizerunków świętych, scen z życia Jezusa i Marii, ba, nie ma nawet krucyfiksu – jest SŁOWO, i tylko SŁOWO.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się