fbpx
fot. Wolfgang Kumm/AP/East News
Michał Lubina styczeń 2017

Niechciane zjednoczenie

Na Półwyspie Koreańskim wszyscy mówią o zjednoczeniu. Lecz tak naprawdę nikt go nie chce. Światowym mocarstwom odpowiada stan obecny. Dla reżimu północnokoreańskiego podział Korei to gwarancja istnienia. Południe zaś nie chce zapłacić za zjednoczenie. Wszystkim opłaca się podzielona Korea, choć nikt nie może tego powiedzieć głośno.

Artykuł z numeru

Dumni, silni, niepełnosprawni

Dumni, silni, niepełnosprawni

Wydawać by się mogło, że podział Korei to relikt zimnej wojny. Stąd na początku lat 90. po zjednoczeniu Wietnamu, Niemiec i Jemenu wielu sądziło, że zjednoczenie Korei to kwestia nieodległej przyszłości. Podobnie jak nieuchronny upadek KRLD. Pomylili się.

By zobaczyć, jak głęboki jest podział, warto wybrać się na „granicę” południa i północy Korei. Do strefy zdemilitaryzowanej w Panmundżomie, gdzie w 1953 r. podpisano zawieszenie broni kończące wojnę koreańską. Wycieczka z leżącego zaledwie 55 km na południe Seulu jest bardzo prosta. Płaci się armii amerykańskiej, która – jeśli nie dzieje się nic niepokojącego typu ostrzały czy ataki północnych za pomocą siekier[1] – codziennie organizuje wyjazdy do strefy. Trzeba być dobrze ubranym (klapki odpadają), podpisać kwit, że zwalnia się organizatorów z wszelkiej odpowiedzialności, wysłuchać pogadanki żołnierza o bezpieczeństwie (propaganda średnich lotów, daleko im do artyzmu północnych) oraz być karnym i zdyscyplinowanym w trakcie zwiedzania. W ten sposób zaliczy się największą polityczną atrakcję turystyczną Korei.

A jednak nie jest to zwykła „czerwona turystyka” w stylu wizyty w mauzoleum Lenina, pielgrzymek do domu rodzinnego Mao czy kupowania koszulek z Che Guevarą. Tu nie ma żartów. Tu czuć chłód zimnej wojny. Między budynkami z lat 50., gdzie podpisano rozejm, biegnie wielka biała linia podziału. Działa na wyobraźnię. Po obu jej stronach stoją nieruchomo zwróceni ku sobie, gotowi do strzału żołnierze. Południowi przyczajeni, z zaciśniętymi pięściami dyndającymi nad kaburami pistoletów. Północni sztywni, z wrogością wypisaną na twarzach. Wyglądają jak rewolwerowcy na Dzikim Zachodzie: czekający na jeden zły ruch przeciwnika, tuż przed pojedynkiem. Napięcie wisi w powietrzu. Wystarczy chwila i się pozabijają.

Jest w nich coś groteskowego, coś absurdalnego. A przede wszystkim strasznego. Chce się stamtąd uciec jak najszybciej. Ma się wrażenie powrotu do koszmarów dzieciństwa, do podzielonego świata dwóch wrogich bloków, który – zdawałoby się – odszedł na śmietnik historii. Tu nie.

 

Krewetka między wielorybami

Korea ma trudne położenie geograficzne. Kontrola Półwyspu Koreańskiego pełni znaczącą funkcję – jest on kontynentalną bramą do Chin i morską do Japonii. Dlatego, usytuowana między tymi dwoma potęgami, Korea przez wieki pozostawała w ich cieniu. Stała się „krewetką między wielorybami”, która by przetrwać, musiała wiedzieć, jak współżyć z silniejszymi. Z Chin Koreańczycy przejęli większą część swojej kultury: od światopoglądu przez prawodawstwo, sztukę, religię, etykietę dworską po sposób rządzenia. Członkowie koreańskich elit zawsze spoglądali w stronę Państwa Środka, którego wasalami byli przez wieki. Wysyłali podarki na chiński dwór, podobnie jak pół Azji uznawali chińskiego cesarza za Syna Niebios, każdy zaś wykształcony Koreańczyk znał na pamięć Konfucjusza, kaligrafował znaki i brzydził się pracą fizyczną. Dwór koreański był kopią chińskiego, czasem idąc nawet dalej – inspirowany chińskim, lecz bardziej rygorystyczny całkowity zakaz kontaktu z obcokrajowcami sprawił, że Koreę nazwano „pustelniczym królestwem”. A jednak, mimo podległości, Koreańczycy zdołali zachować swoją unikatową tożsamość i tradycję, co nie powiodło się np. Mandżurom.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się