fbpx
Józefa Hennelowa, źródło: YouTube, Ludzie Znaku
z Józefą Hennelową rozmawia Artur Madaliński lipiec-sierpień 2016

Nie jesteśmy właścicielami prawdy

Chciałabym bardzo, żeby papież odwiedził w Polsce dwa miejsca: Zochcin s. Małgorzaty Chmielewskiej i Szpital Psychiatryczny w Krakowie. Bo tam pracują ludzie, którzy Kościół pojmują jako szpital polowy, bo tam obecność Boga jest niemal dotykalna.

Artykuł z numeru

Czy religia ma przyszłość?

Czy religia ma przyszłość?

Artur Madaliński: Pamięta Pani pierwszy numer „Znaku”?

Józefa Hennelowa: Pierwszy „Znak” ukazał się na początku lipca 1946 r., a dokładnie wtedy zaczęło się dla mnie odkrywanie nowej Polski, gdyż wówczas opuściłam Wilno. Wtedy naprawdę używało się słowa „repatriacja”, po dwukrotnym przeżyciu w Wilnie okupacji sowieckiej. Przypomnijmy: Związek Radziecki wkracza na Kresy i do Litwy 17 września, na krótko Wilno oddaje Litwie. W czerwcu 1940 r. tworzy się sowiecka Republika Litewska, a rok później Hitler atakuje ZSRR i zajmuje Wilno, w lipcu 1944 r. Armia Czerwona jest w natarciu, Litewska Republika zostaje przywrócona. Od roku 1945 trwa opuszczanie Kresów przyłączonych do Związku Sowieckiego. Dlatego kiedy wyjeżdżaliśmy z Wilna, mieliśmy poczucie, że do dawnego porządku nie ma już powrotu. I choć odbywało się to za przyzwoleniem władzy, to przede wszystkim przy udziale nieprawdopodobnej ilości ludzi dobrej woli – począwszy od kolejarzy, a skończywszy na ludziach, którzy w tym pomagali.

 

Z Wilna przyjechała Pani od razu do Krakowa?

Najpierw planowaliśmy zostać w Białymstoku. Lokomotywa odwiozła już nasz wagon, żebyśmy mogli wyładować swoje rzeczy na rampie. Ale po kilku godzinach zmieniliśmy decyzję, bo jakoś ten Białystok nie rysował się bardzo optymistycznie. I wtedy ci sami kolejarze przyprowadzili lokomotywę, żeby zabrać wagon i z powrotem podczepić go do pociągu. Do Krakowa dotarłam więc równo z pierwszym numerem „Znaku”.

 

Jak wyglądało wtedy to miasto?

Dojmujące było to, że nie zniszczyła go wojna. Tu wszystko stało i było prawdziwe. Kraków z lat 1946–1947 kipiał od prywatnej inicjatywy. Wydawało się wtedy, że uda się wszystko odtworzyć – szkoły, wydawnictwa, handel prywatny, usługi. Mieliśmy poczucie, że musimy wykorzystywać każdą możliwość, by do tego doprowadzić. Ponieważ np. było bardzo trudno o obuwie, w każdej bramie stał kram, w którym można było kupić pantofle z podeszwą uszytą z grubego sznurka. Bardzo dobrze się w nich chodziło. Handlowało się zresztą wszystkim, co było pod ręką. A potem przyszedł rok 1948, z połączenia PPR i PPS powstała PZPR i wkroczyliśmy w mrok. Co warte uwagi, reżim stalinowski nie tylko zakazywał. Język przekazu był narzucony. Ukazywało się tylko to, co potrzebne z punktu widzenia propagandy. Publikowane były np. stenogramy z sądowych procesów politycznych. To były zapisy zeznań ludzi stłamszonych w straszliwych śledztwach, ludzi, którzy mówili już tylko to, co powiedzieć musieli. Pamiętam proces kurii krakowskiej na przełomie roku 1952 i 1953, który relacjonowany był w gazetach dzień po dniu. Albo np. jeszcze wcześniej masa komunikatów o tym, który sklep otrzymał domiar za tzw. spekulację. Już po ilości tych notatek widać było, jak niszczy się prywatną inicjatywę, która z taką siłą wybuchła po wojnie.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się