fbpx
Anna Zawadzka luty 2016

Nadmiarowość

Refrenem mojego wstydu jest nadmiarowość. Poczucie nadmiarowości towarzyszy mi, odkąd pamiętam. Odkąd pamiętam, słyszałam komunikat: za dużo.

Artykuł z numeru

Jak Ci nie wstyd?

Jak Ci nie wstyd?

Wstyd traktuję (między innymi) jak alarmowy czujnik. Uruchamia się wtedy, gdy przekraczamy jakąś granicę. Wychodzimy poza obszar, który świat społeczny wyznaczył nam stosownie do współrzędnych: płci, klasowego pochodzenia, etnicznego przypisania, stopnia peryferyjności kraju, w którym mieszkamy, itd. Wstyd jest jak sito pomiędzy nami a tym, czego zdarza nam się pragnąć. W zależności od naszych społecznych współrzędnych sito ma większe lub mniejsze oczka, jest rzadsze lub gęstsze.

 

Angielski

Byłam uczennicą wzorową, co roku przynosiłam do domu świadectwo z czerwonym paskiem. Matka, całkowicie ufna w system edukacji i systemowi temu posłuszna, gratulowała mi i mówiła: „No widzisz? Jesteś zdolna”. Bo matka oceny szkolne brała za werdykty moich intelektualnych możliwości. Innych autorytetów w rodzinie nie było. Nie było w niej ani profesorów, ani inteligenckich niepokornych, których opinia stanowi zazwyczaj przeciwwagę dla szkolnej klasyfikacji, a w każdym razie jakąkolwiek wobec niej alternatywę. Nie było nikogo, kto powiedziałby mi: „Szkoła może nie mieć racji w twojej sprawie”, dlatego robiłam wszystko, by szkoła wyrok wydała na mnie łagodny. Nie było nikogo, kto odpowiednio wcześniej powiedziałby to mojej mamie.

Już wtedy znałam jej historię. Na nią szkoła wydała wyrok, że jest „mało zdolna, ale pracowita”. Ten wyrok zdeterminował jej ścieżkę edukacyjną, a potem zawodową. Jej rodzice wzięli sobie do serca szkolne świadectwa córki, byli więc przeciwni, by szła na „wymagającą” medycynę. Nie wierzyli, że podoła. Mama, choć o medycynie marzyła, wzięła sobie do serca słowa rodziców i poszła na politechnikę. Jej szkolne świadectwa były kiepskie, bo o ocenach decydowała aktywność na lekcji, a moja mama była w szkole przeraźliwie onieśmielona. Głos na najważniejszych zajęciach – z polskiego i z historii – zabierali niemal wyłącznie chłopcy. To byli młodzieńcy z profesorskich domów. Wypowiadali się więc swobodnie, ze swadą, lubili polemizować z nauczycielką, a ona to właśnie ceniła i nagradzała. Milczącą –  w większości dziewczyńską – resztę miała za głąbów. I dawała temu wyraz, wystawiając oceny na koniec roku.

Ufność w werdykty i podporządkowanie szkolnym wyrokom dostałam więc po linii klasowego dziedziczenia. Dlatego czasem niewiele rozumiałam z tego, czego się uczyłam. Uczyłam się tak, by zdać. Zaliczyć. Dostać dobrą ocenę. Nie miało to wiele wspólnego z przyswajaniem wiedzy. To znaczy miało, ale nie tej wiedzy, którą próbowały przekazać mi podręczniki i nauczycielki. Mnie szkoła uczyła samej siebie. Tego, jak osiągać wyniki, które uznawała za satysfakcjonujące. Jak projektor rzutowała na mnie swoją strukturę, a ja odrysowywałam ją sobie w zeszytach, w głowie, w ciele.

W podstawówce, do której chodziłam, lekcje języka angielskiego wprowadzano na etapie siódmej klasy. Mój pierwszy angielski przypadł na 1993 r. Podzielono nas na dwie grupy, kluczem alfabetycznym. Okazało się, że w grupie, do której trafiłam, większość dzieci angielskiego już się gdzieś uczyła. Prywatnie, poza systemem szkolnym. Rodzice tych dzieci wiedzieli, że należy w dziecko inwestować. Wiedzieli jak i mieli za co. Moja mama ani nie miała, ani nie wiedziała. Była wtedy wiecznie zajęta, przepracowana, zmęczona. Próbowała nas utrzymać. Utrzymać na powierzchni, mimo transformacji.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się