fbpx
fot. Krzysztof Wójcik / FORUM
z Zbigniewem Mentzlem rozmawia Michał Jędrzejek lipiec–sierpień 2019

Nic nie ginie, wszystko jest niezniszczalne

Wszystko, co Kołakowski przeżył w czasie wojny, skłaniało go, żeby szukać w Piśmie Świętym argumentów przeciwko mądrości i sprawiedliwości Boga. Skoro Bóg nas sądzi i rozlicza, to my możemy sądzić i rozliczać Boga. Z czasem Kołakowski zaczął jednak pojmować, że o Bogu – tak jak o śmierci – wiemy znacznie mniej, niż nam się wydaje.

Artykuł z numeru

Mikrowyprawy – przygoda jest wszędzie

Mikrowyprawy – przygoda jest wszędzie

Obawiał się Pan pierwszego spotkania z Leszkiem Kołakowskim?

Oczywiście. Kontakt z człowiekiem wybitnym – a takim był w mojej opinii Leszek Kołakowski – zawsze jest trochę stresujący.

Bardziej jednak obawiałem się pierwszej rozmowy telefonicznej niż kontaktu osobistego.

Kiedy to było?

To był bodajże rok 1987 albo 1988. Przygotowywałem dla emigracyjnej oficyny Puls wydanie Pochwały niekonsekwencji – trzech tomów pism rozproszonych Kołakowskiego sprzed 1968 r. Lata 80. to ponura dekada agonii komunizmu na ziemiach polskich, kiedy wszystko stanowiło problem. Niełatwo było zadzwonić do Oksfordu. Po pierwsze, z racji podsłuchów, a po drugie, z powodu kosztów zagranicznej rozmowy telefonicznej, na którą nie bardzo mogłem sobie pozwolić. W końcu zadzwoniłem z Polskiego Związku Wędkarskiego, gdzie pracował mój kolega. I rozmowa jakoś się udała.

A kiedy spotkał się Pan z Kołakowskim osobiście?

Niedługo później widzieliśmy się w Londynie. I ten pierwszy kontakt osobisty był dobry, a nawet bardzo dobry. Kołakowski, w przeciwieństwie do wielu wybitnych osób, nie miał w sobie chłodnej uprzejmości. Bardzo szybko skracał dystans. Pamiętam, że po pewnym czasie zaproponował mówienie sobie na „ty”, co mi jednak przychodziło z trudem. Potem już nie obawiałem się tych spotkań, odczuwając dużą serdeczność z jego strony, która z czasem, jak sobie pochlebiam, zamieniła się wręcz w przyjaźń.

Alain Besançon pisał o „wykwintności fizycznej” Kołakowskiego. „Był długi i wiotki, wyraźnie w polskim typie, z jasną cerą i jasnymi włosami, o bladoniebieskich oczach”.

Wykwintność, a nawet rodzaj ekstrawagancji w sposobie ubierania się i sposobie bycia to było coś, co rzucało się w oczy ludziom, którzy w Warszawie w poł. lat 60. poznawali Kołakowskiego – chodzili na jego wykłady i seminaria.

Kołakowski miał swój styl, który był zaraźliwy. Mówiło się więc i pisało Kołakowskim. Na Kołakowskiego się snobowano. Polegało to np. na posługiwaniu się kunsztownym stylem z inwersjami i częstym wtrącaniem archaicznych słów w rodzaju „atoli” bądź „iżby”.

Albo na paleniu extra mocnych bez filtra i wypowiadaniu w kłębach dymu jakiegoś łacińskiego zwrotu w rodzaju: „abyssus abyssum invocat”. Było to wszystko trochę śmieszne. Oczywiście Kołakowski jako autor tekstu Pochwała snobizmu doceniał snobizm, jeśli ten „ulepszał duszę”. Nie zawsze jednak z takim pozytywnym snobizmem mieliśmy do czynienia.

Pan był za młody, by móc uczestniczyć w tej studenckiej modzie. Gdy Kołakowski wyjechał z Polski, był Pan dopiero w liceum.

Usłyszałem o nim po raz pierwszy z Radia Wolna Europa właśnie w 1968 r. Mój ojciec lubił audycję Fakty, wydarzenia, opinie – czasami słuchałem jej razem z nim. Któregoś dnia dowiedziałem się, że był w Warszawie filozof, który miał rząd dusz, a w końcu został obłożony klątwą przez władze partyjne, z Gomułką na czele, i wyemigrował.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się