fbpx
fot. Jerzy Gumowski/ Agencja Gazeta
z Janiną Ochojską rozmawia Anna Mateja kwiecień 2019

Trudno nie robić nic

Nie zakończę wojny w Syrii ani nie rozwiążę konfliktów w Somalii, ale konkretnym ludziom mogę ulżyć w cierpieniach. Dzięki naszej pomocy ich życie stanie się trochę lepsze, a w ostatecznym rozrachunku to się jedynie liczy.

Artykuł z numeru

Samo dobro

Samo dobro

Anna Mateja: Kiedy zdarzyło się Pani powiedzieć: „Mam dość. To, co robię, nie ma sensu – pomoc jest marnotrawiona, ludzie roszczeniowi, świata nie zmienię”?

Janina Ochojska: Nigdy. Jakkolwiek pięknoduchowsko to zabrzmi. Mimo że byłam świadkiem trudnych sytuacji, które w udzielaniu pomocy nie powinny się były zdarzyć. Na przykład podczas powodzi w 1997 r. na tereny, z których zeszła woda, wysyłano ciężarówki używanych ubrań. Uważano widać, że wszystkie domy zalane były po dach i powodzianie zostali w tym, w czym uciekali przed wielką wodą. Tymczasem większość z nich potrzebowała sprzętu do usuwania skutków powodzi i naprawy domów, a nie cudzych ubrań. Ich zamoknięte sterty widziałam później na poboczach dróg, bo nikt nie wiedział, co z tym zrobić.

Można zapytać wówczas: po co się angażować, skoro ludzie tego nie doceniają?

Zapytałabym nie „po co?”, ale „jak?”. Pomaganie to wiedza i umiejętności, więc jeśli chcemy zrobić coś dobrego dla innych, np. pomagając im w kryzysowych sytuacjach, musimy się tego nauczyć. Myślę o tym za każdym razem, kiedy widzę pomoc nieadekwatną do sytuacji, np. zbiórkę ryżu czy koców dla Nepalczyków – ofiar trzęsienia ziemi, które dotknęło ten kraj w kwietniu 2015 r. Oni tego potrzebowali, ale jaki jest sens zbierania tych rzeczy w Polsce i wysyłania na drugi koniec świata samolotem? Czy ktoś policzył, ile w wyniku takiej operacji kosztuje jeden koc czy worek ryżu? Może racjonalniej było kupić to, co potrzebne, na miejscu?

Kiedy w latach 90. organizowałam w Polskiej Akcji Humanitarnej konwoje do Kazachstanu i ogłaszaliśmy np. zbiórki odzieży, poza ubraniami przynoszono też zapasy mydła od dawna wycofanego z handlu czy herbaty madras, taniej i bardzo powszechnej w latach PRL-u. Podczas przeglądania tych darów niemal połowę kierowaliśmy do utylizacji, bo do niczego się nie nadawały. Zadawaliśmy sobie ten trud, wiedząc, że ludzie, odpowiadając na taki apel, zawsze przynoszą rzeczy, które nie są im potrzebne, ale to my ponosimy odpowiedzialność, czy to, co ostatecznie wyślemy w konwoju tirów, zostanie wykorzystane czy wyrzucone, a cały wysiłek zmarnowany.

Darczyńcy, którzy wygarniali z domu zapasy starej herbaty czy od dawna nienoszone futro, wyobrażali sobie, że skoro to jest pomoc dla ludzi niezamożnych, wszystko się przyda.

Angażując się w pomaganie, należy porzucić swoje wyobrażenia na temat tego, jakiej pomocy ktoś potrzebuje. Bo jeżeli ma ona służyć wychodzeniu z kryzysu, trzeba umieć wejść w sytuację, w jakiej znalazł się ten, komu pomagam. Wiele lat temu „Gazeta Wyborcza” organizowała zbiórkę pieniędzy na domy dziecka. Za zebrane środki planowano kupić węgiel i kurtki na zimę. Napisałam do redakcji, że od takich zakupów jest państwo i nie ma powodu, skoro płacimy podatki, zdejmować z jego instytucji tego obowiązku.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się