Marta Duch-Dyngosz: W styczniu obchodziliśmy 72. rocznicę wyzwolenia obozu. Co będzie z Auschwitz-Birkenau za kolejne 72 lata?
Piotr Cywiński: Nikt tego nie wie. Za 72 lata będziemy trzy pokolenia dalej. W moim przekonaniu Auschwitz jest w tej chwili tak bardzo obecne w dyskursie publicznym z kilku względów, istotnych z perspektywy naszych doświadczeń i czasu, w którym żyjemy. Nie jestem pewny, czy te względy będą jeszcze aktualne za 72 lata. Pomijam rzeczy ewidentne, takie jak odchodzenie ostatnich ocalałych. Dziś mierzymy się przede wszystkim z falą pytań o przyszłość całej Europy. A ta Europa powstała w dużej mierze w kontrapunkcie do doświadczenia wojennego i Zagłady. To po II wojnie światowej, początkowo tylko na Zachodzie, pojawiły się dążenia do zbudowania na nowo stosunków między państwami czy społeczeństwami.
Dziś coraz bardziej widoczna jest potrzeba, aby państwa europejskie zaangażowały się w realne dramaty, które dzieją się na świecie i nie tylko budzą niepokój moralny, ale także rodzą konsekwencje migracyjne, ekonomiczne i polityczne.
Warto się w tej perspektywie zastanowić nad wysiłkiem wielu państw, także finansowym (w Polsce mało dostrzegalnym), aby setkom tysięcy młodych ludzi pokazać Auschwitz. Wiąże się on – jak przeczuwam, bo nie mam na to dowodów – z wielkimi pytaniami o przyszłość powojennego projektu, który miał doprowadzić i w dużej mierze doprowadził do stworzenia przestrzeni współpracy, a nie konfliktu. Trudno powiedzieć jak to będzie wyglądało za trzy pokolenia.
Co stanie się z miejscem jako takim? Jakie są szanse zachowania tego, co znajduje się dziś na terenie byłego obozu?
Dzisiejsze doświadczenie Auschwitz polega na współgraniu dwóch spuścizn. Po pierwsze, chodzi o relacje osób ocalałych: spisane, nagrane, sfilmowane. Oczywiście ich słowa nie mogą wybrzmieć w terenie czy na lekcjach historii bez jakiegokolwiek komentarza. Większość wiedzy, którą mamy o Auschwitz, pochodzi nie z dokumentów esesmańskich, które w 90% zostały spalone, ale właśnie z relacji więźniów. To tysiące historii, bardzo subiektywnych i opowiadanych ze szczególnej perspektywy, ale jednak uzupełniających się, tworzących pewien całościowy obraz. Nie dysponujemy tego typu relacjami dla Bełżca czy innych miejsc pamięci. Po drugie, chodzi o doświadczenie autentyzmu namacalnego, fizycznego terenu. Z obecności tych dwóch spuścizn rodzi się dzisiejsze doświadczenie Auschwitz.
Relacje ocalałych to rzecz trwała – one pozostaną. Ich język może być – co najwyżej – postrzegany jako coraz bardziej archaiczny. Siłą rzeczy sposób opowiadania się zmienia. Dzisiaj wszystko musi być niezwykle emocjonalne. W przypadku namacalnej części byłego obozu trzeba mieć świadomość, że to, co tu zostało zbudowane, powstało na krótką chwilę. Dotyczy to nawet kompleksów fabrycznych czy potężnych bloków na Lagererweiterungu, gdzie znajduje się dzisiejsze osiedle Pileckiego. Wznosili je więźniowie, którzy nie byli specjalistami od budownictwa, korzystali z materiałów pochodzących z czasów wojennych, zdobytych, zaadaptowanych. Całe Birkenau powstało jako coś przejściowego. To widać. Nawet jeśli plany rozbudowy obozu były nowelizowane do końca jego istnienia, to fakt wznoszenia na podmokłych łąkach baraków bez fundamentów pokazuje, że absolutnie nie chodziło o ich długie trwanie.
50 lat po wojnie to wszystko zaczynało się rozpadać. Dopiero na początku XXI w. dołączyli do nas na stałe pierwsi dyplomowani konserwatorzy, tworząc zalążek tego, co mamy dzisiaj – Auschwitz-Birkenau to jedyny były obóz, który ma pracownię konserwatorską z prawdziwego zdarzenia. Dopiero wtedy zaczęły powstawać zręby myśli konserwatorskiej Auschwitz, która różni się w filozofii i zasadach pracy od tej stosowanej w przypadku katedr, zamków, muzeów sztuki. I gdy ta pierwsza ekipa zaczęła myśleć o priorytetach, o tym, co robić z tak różnymi obiektami jak dokumenty, walizki, buty, dzieła sztuki i zespoły budynków, okazało się, że zupełnie wykraczają one poza perspektywę finansów publicznych możliwych do przekazania na rzecz jednej instytucji i poza sposób myślenia państwa o konserwacji pewnego obiektu. Z decydentem ministerialnym można rozmawiać o perspektywie przyszłego roku lub najbliższych wyborów, ale nie o pracach, które trwają 25 lat. Stąd doszliśmy do wniosku, że mamy dwa wyjścia. Mogliśmy łatać, jak to robiono wcześniej, czyli namawiać dany rząd czy sponsora, by przekazał pewną sumę potrzebną na konkretny budynek czy ruiny. Tylko że tych budynków jest 155, a ruin 300. Mogliśmy też próbować rozwiązać problem całościowo, stwarzając bezpieczną i długotrwałą linię finansowania. Wybraliśmy drugą drogę. Mamy dziś Fundację Auschwitz-Birkenau, która jest w stanie przekazać na te potrzeby do parunastu milionów złotych rocznie. Pozwoliło to rozbudować ekipę konserwatorską. W tej chwili tworzy ją 30 specjalistów z różnych dziedzin, z bardzo różnym doświadczeniem.
Co jest takiego wyjątkowego w projekcie konserwatorskim obejmującym były obóz koncentracyjny i zagłady?
Po pierwsze, bardzo słaba struktura inicjalna, którą trzeba ratować. Weźmy przeciętny barak w Birkenau – postawiony przez więźniów z cegły rozbiórkowej, wiejskiej, z domów, które zniszczono w okolicy. Mury mają grubość cegły. To jak kurniki na wsiach, najsłabsze budynki, jakie możemy sobie wyobrazić, bez fundamentów, stojące na wilgotnym gruncie, gdzieniegdzie mokrym, który zamarza, a potem taje. Po drugie, muzeum w zeszłym roku odwiedziło 2 mln osób, co z jednej strony jest bardzo pozytywne, z drugiej zaś – wiadomo, że szkodzi. Po trzecie, w przeszłości struktura obozu była w różny sposób konserwowana. W latach 50. czy 60. podchodzono do niej jak do czegoś nowego, co ma zachować kształt. Dziś te mury są zdeformowane. W każdym innym przypadku zapadłaby decyzja, aby je zburzyć i postawić na nowo. A tego staramy się nie robić, więc mury są prostowane. To nie jest tylko konserwacja techniczna, trzeba wziąć pod uwagę kwestie botaniczne, mikroorganizmy, które za sprawą wilgoci wchodzą w te struktury, itd. Jednocześnie próbujemy robić to tak, by maksymalnie zachować autentyzm. Nie możemy tu zastosować metody ze Starego Miasta w Warszawie czy z zamku w Malborku, gdzie de facto wszystko powstało od nowa. W Auschwitz staramy się zachować co się da. Paradoksalnie, jest to łatwiejsze w przypadku baraków drewnianych, bo drewno nawet po wielu dekadach zachowuje pewną zdolność do adaptacji do warunków zewnętrznych, z cegłą i zaprawą jest dużo trudniej, mogą popękać. W przypadku innych obiektów kształt nie musi być w swej esencji oryginalny, np. w zamkach dobudowuje się baszty, a to, co się zawali, podnosi się czy rekonstruuje. W Auschwitz chodzi o zachowanie autentyzmu w stanie możliwie pełnym, o uzupełnianie struktury tylko tam, gdzie jest to absolutnie niezbędne, tak żeby zderzenie zwiedzającego z miejscem byłego obozu dziś, jutro czy pojutrze było wciąż czymś autentycznym.
Zastanawiam się nad autentycznością miejsca, na które nałożyła się historia muzeum, stając się, można powiedzieć, również jego częścią. Czy zasadą konserwacji byłego obozu jest zatrzymanie stanu, w którym obiekty znajdują się obecnie, i pokazanie upływającego czasu, czy jest to raczej próba dojścia do oryginalnej warstwy?
Historia powojenna mało nas interesuje. Nie jest naszą intencją, by zachowywać wtórne warstwy, decyzje sprzed lat. To samo dotyczy warstw, które dzisiaj nakładamy. O ile jest to możliwe, staramy się to robić tak, by w przyszłości procesy te można było odwrócić.
Chodzi zatem o to, by zachować ten najbardziej oryginalny rys.
Tak. Natomiast często pojawia się pytanie, co jest oryginalne. Wymaga to nieraz bardzo wnikliwych badań. Obóz działał kilka lat, kiedy powstawały kolejne jego warstwy. Niekiedy dojście do pierwotnej płaszczyzny, którą chcemy pokazać, wymaga podjęcia trudnej decyzji – to jest nieuniknione. Przykładowo: ściany w blokach malowane były mniej więcej co rok. Niekiedy pod ostatnimi warstwami farby obozowej znajdują się wcześniejsze rysunki. Stosujemy generalnie zasadę primum non nocere. Chcemy zachować tyle, ile jesteśmy w stanie. Przy czym trzeba mieć świadomość, że o ile niektóre plany konserwacji za te 72 lata, które Pani postawiła jako wyzwanie, najprawdopodobniej uda się w pełni zrealizować, o tyle w przypadku innych można mówić jedynie o spowalnianiu procesów niszczenia. Można to porównać do zdrowia człowieka. Po pierwsze, śmierć jest nieunikniona, po drugie, pod koniec życia pewne procesy gwałtownie przyspieszają. Obserwujemy to też w przypadku obiektów materialnych. Mamy przedmioty, co do których do dziś nie ma ustalonych metod konserwacji. W latach 30. pojawiły się pierwsze, bardzo słabej jakości plastiki i rozmaite materiały kompozytowe. Na przykład szczoteczka do zębów z założenia jest czymś nietrwałym, kiedy się zużyje, po prostu ją wyrzucamy. Gdy przedmiot dzizrobiony jest z plastików pochodzących z początku historii tego materiału, to pod wpływem powietrza rozwarstwia się i rozpada. Z tym problemem zaczynają borykać się niektóre muzea techniki, które posiadają najwcześniejsze formy komputerów, gdzie obudowa też jest zrobiona z podobnych materiałów. Mogę powiedzieć, że z dzisiejszej perspektywy za 72 lata w zbiorach nadal obecne będą szczoteczki do zębów z drewna, których jest w naszej kolekcji większość, ale jeśli chodzi o te z plastiku, to nie dam za to głowy.
W ubiegłym roku do muzeum wróciło ok. 16 tys. przedmiotów wydobytych w trakcie prac archeologicznych, które przeprowadzono pod koniec lat 60. w pobliżu ruin komory gazowej i krematorium III. Są to głównie osobiste rzeczy Żydów kierowanych bezpośrednio po selekcji z rampy na śmierć do komór gazowych. Przez niemal 50 lat leżały w pudłach w Polskiej Akademii Nauk. Jaka będzie rola tych rzeczy w miejscu pamięci? Trafią na nową wystawę?
Ich unikatowość polega na tym, że pochodzą z bardzo wczesnych wykopalisk przeprowadzonych 20 lat po wyzwoleniu obozu. Z zasady nie prowadzimy wykopalisk na terenie miejsca pamięci. Natomiast jeśli z jakichś względów musimy wkopać się w ziemię, zawsze potrzebujemy nadzoru archeologicznego, np. w miejscu, gdzie znajduje się mur rozbieralni krematoryjnej, któremu grozi deformacja, a w perspektywie kilku dekad zawalenie się, musimy wkopać elementy odciągowe, które zabezpieczą go przed dalszym parciem gruntu. Nadal się zatem zdarza, że coś pozyskujemy z ziemi, jednak robimy to tylko wtedy, gdy nie mamy innego wyjścia. Rzeczy, które dziś „wychodzą” z ziemi, w wilgotnym gruncie przeleżały 70, a nie 20 lat, jak przedmioty, o których Pani wspomniała. Dlatego stan zachowania 16 tys. obiektów odzyskanych z Polskiej Akademii Nauk jest zupełnie inny. Korozja i rdza są zdecydowanie mniejsze.
Rzeczy te będą pokazywane na nowej wystawie głównej, nad którą w tej chwili pracujemy, na etapie narracji, gdzie dziś eksponujemy walizki. Obok nich chcemy zaaranżować ścianę z bardzo dużą liczbą przedmiotów, które w tych walizkach się znajdowały – nożyczki, pamiątki, porcelanowe figurki, małe zabawki, szpulki nici. Dużo jest takich rzeczy codziennego użytku, które z jednej strony uzupełnią walizkę jako coś pustego, wypatroszonego, rozerwanego i zniszczonego, a z drugiej strony ułatwią identyfikację z ofiarą jako osobą. Oczywiście nie ma co się oszukiwać: można mówić tylko o identyfikacji anonimowej. Natomiast moment gdy ktoś zobaczy przedmiot, np. porcelanowego kotka, takiego samego jak ten, który stoi u niego w domu albo u jego babci, ma szansę zbliżyć do ofiary. Tych rzeczy jest na tyle dużo i są na tyle różne, że każdy może rozpoznać coś odpowiadającego osobistej przestrzeni emocjonalnej. Od pewnego czasu planowaliśmy wyeksponować w ten sposób przedmioty, obmyślając kształt wystawy głównej. Napływ eksponatów, które zachowane są w tak dobrym stanie, umożliwił nam ich lepszy dobór.
Czy one będą bardziej zindywidualizowane niż dotychczas pokazywane przedmioty należące do ofiar?
Nie łudźmy się. Nie jesteśmy w stanie powiązać ich z konkretnym nazwiskiem. Choć walizka sama w sobie nie jest czymś indywidualnym, to jednak w większości wypadków posiada informację o personaliach właściciela. Chociaż to też nie było zasadą. Nie każda walizka jest podpisana. W przypadku eksponowania tych odnalezionych przedmiotów staramy się iść tropem emocjonalnego odbioru, pokazać rzeczy codziennego, intymnego, rodzinnego użytku i w ten sposób sprawić, że stos walizek czy butów przestanie być stosem, ale gdzieś zza niego będzie się wyłaniać konkretny człowiek. Nawet w przypadku gdy nie jesteśmy w stanie go nazwać ani nadać mu twarzy, bo trudno powiedzieć, czyj był porcelanowy kotek. Ważne jest jednak, że był czyjś i ten ktoś na tyle go lubił, że postanowił wziąć go ze sobą w ostatnią podróż czy, jak mówiono Żydom, na przesiedlenie. To jest to, co chcemy w szczególny sposób wydobyć z tych rzeczy.
Czy można wyobrazić sobie Auschwitz-Birkenau bez oryginalnych baraków, ruin, przedmiotów?
Ludzie przyjeżdżają tu po to, by odbyć pewien rytuał przejścia. W wielu miejscach na świecie powstały próby stworzenia namiastki doświadczenia Auschwitz. Myślę o elementach wystaw Jad Waszem w Jerozolimie, Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie czy o Muzeum Pamięci Shoah w Paryżu. Tam, za pomocą różnych zabiegów muzealnych, pokazując np. przedmioty, które są pars pro toto symbolem czegoś większego, lub dzięki zdjęciom, makietom i innym metodom wystawienniczym, próbuje się wykreować pewne doświadczenie, ersatz tego, czym jest rytuał przejścia przez Auschwitz-Birkenau. Osoby, które odwiedzają takie instytucje, bardzo często trafiają tutaj, bo chcą zobaczyć to, co jest autentyczne. Chcą przemierzyć tych 200 ha, zobaczyć, przemyśleć, skonfrontować się z tym miejscem. Jeśli ono by się wyjałowiło, to straciłoby ten charakter. Rozważmy przykład Treblinki – jest tam genialny w swej wymowie pomnik w środku lasu, gdzie trafia tylko 50–60 tys. osób rocznie, w większości grupy młodzieży izraelskiej. To samo jest w Ponarach pod Wilnem, gdzie w lesie znajdują się doły, w których dokonywano rozstrzeliwań i których nikt nie zasypał. Teraz powstaje tam muzeum, ale obok tego miejsca, w budynku erygowanym od podstaw. Ten sam problem jest w wielu innych miejscach reprezentujących Zagładę. W Auschwitz-Birkenau, po pierwsze, zachowało się bardzo dużo, Niemcy nie zdążyli wszystkiego zdemontować, spalić, wysadzić, a po drugie, stosunkowo wcześnie powstało muzeum, bo już dwa lata po wyzwoleniu można mówić o pierwszych zabiegach na rzecz jego powołania. Do tej pory udało się zachować dużo oryginalnej substancji.
Część rzeczy jest rekonstruowanych.
Dotyczy to niewielkich elementów. Oszalowanie wieżyczek w Brzezince jest powojenne. Drewno zostało rozebrane przez ludzi wracających do swoich całkowicie spustoszonych wsi; trudno się im zresztą dziwić. Struktura wieżyczek jest często autentyczna, w przeciwieństwie do zewnętrznych desek. Innym przykładem są druty. Trwałość takiego cienkiego, rozpiętego na zewnątrz drutu przy zmianach temperatury, mrozach albo upałach, intensywnych deszczach wynosi od siedmiu do dziesięciu lat. W związku z tym są one regularnie wymieniane. Nie traktujmy autentyzmu fetyszystycznie. Autentyzmem jest też zachowanie czytelności przestrzeni. Gdybyśmy nie rozpięli drutów i włączylibyśmy ich ostatnie kłęby do zbiorów, to przestrzeń byłego obozu stałaby się nieczytelna. Mielibyśmy w Brzezince las słupów, który nie byłby zorganizowany na poszczególne segmenty i przypominałby trochę te kamienie z Treblinki, zatem przestrzeń bardzo trudną do odczytania. Stąd druty są zmieniane regularnie, właśnie dla zachowania autentyzmu.
Granice muzeum zmieniały się kilka razy. Dziś są one ściśle określone. Czy odpowiadają granicom byłego obozu?
Oczywiście nie, bo wówczas cały powiat trzeba by wpisać w granice muzeum. Auschwitz miało bardzo liczne podobozy. Jego strefa interesów, tzw. Interessengebiet, czyli przestrzeń zamknięta, kontrolowana przez esesmanów z załogi KL Auschwitz, wynosiła ok. 40 km². Trudno wyobrazić sobie wycięcie tak dużego obszaru i zachowanie wszystkiego, co się na nim znajdowało. W latach 1945–1946 na łamach polskiej prasy odbyła się bardzo ciekawa i burzliwa dyskusja dotycząca miejsca po obozie. Uczestniczyli w niej głównie byli polscy więźniowie. Pojawiły się wtedy bardzo różne koncepcje – od zaorania i zapomnienia, jako że nikt nie jest w stanie opowiedzieć o tym doświadczeniu, po zbudowanie uniwersytetu jako czegoś skrajnie odmiennego, pozytywnego. Wygrała koncepcja, żeby stworzyć miejsce pamięci zorganizowane w formie muzealnej. Od początku przeważyła idea, że zachowa się Auschwitz I Stammlager oraz Birkenau, dlatego że te dwie części niejako wystarczają, żeby opowiedzieć o całości. Od początku znajdujemy się zatem w porządku symbolicznym, który został odwzorowany we wpisie na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO w 1979 r. Stwierdzono wtedy, że na Liście może znaleźć się tylko Auschwitz-Birkenau jako symbol wszystkich tego typu przestrzeni. Oczywiście można zadawać sobie pytanie, czy nie warto przesunąć tych granic jeszcze o 300 m w tym miejscu czy o 200 m gdzie indziej. Natomiast prawda jest taka, że im większa przestrzeń zostałaby wytyczona, tym szybciej zostałaby skazana na zniknięcie i zniszczenie, bo i tak zachowanie 200 ha muzeum, 150 budynków, 300 ruin, kilometrów słupów, ogrodzeń, drutów, torów kolejowych jest zadaniem, które bardzo trudno porównać do wysiłków czynionych w przypadku innego zabytku. Łatwiej zachować katedrę czy piramidę niż były obóz Auschwitz-Birkenau.
Tak, tylko że w niektórych wypadkach poza tą symboliczną przestrzenią znalazły się dość istotne miejsca pamięci. Mam na myśli choćby miejsce po czerwonym domku – domu wysiedlonej polskiej rodziny, który znajdował się przy będącym w tym czasie w budowie obozie Birkenau i który został zaadaptowany na komorę gazową.
Oczywiście możemy mówić o miejscu po czerwonym domku, które zostało wykupione i upamiętnione bardzo późno. Trzeba mieć zresztą świadomość, że mówimy o domniemanej lokalizacji, o próbie rekonstrukcji. Nie wiemy z całkowitą pewnością, gdzie on stał. Tam już nic nie było, po wojnie polska rodzina, która wróciła, wybudowała w tym miejscu inny dom. Poza tą symboliczną przestrzenią pozostało natomiast mnóstwo innych niepokojących rzeczy – popioły ludzkie wyrzucono do starorzecza Wisły. Wisła została wyprostowana, a starorzecze, gdzie popioły nadal tkwią, zostało.
Różne osoby będą zresztą wskazywać inne przestrzenie jako istotny element, bez którego trudno opowiedzieć całość. Dla Kazimierza Albina istotnym elementem będzie kuchnia SS, bo tam pracował i stamtąd uciekł. Zachowując cały teren obozu, trzeba by usankcjonować wyrzucenie przez Niemców ludzi z ich domów. Należy pamiętać, że na potrzeby budowy Interessengebiet ludność ośmiu wsi została wyrzucona ze swoich domów, pól, zagród itd. Chęć zachowania całości, tych 40 km², wymagałaby zalegalizowania lokalnych deportacji. Rodzi się zatem pytanie, gdzie są granice krzywd, które społeczność regionalna jest w stanie zaakceptować. Myślę, że po wojnie ta kwestia też odgrywała dużą rolę.
Zastanawia mnie złożoność symboliki granic miejsca pamięci. Geneviève Zubrzycki w swojej książce Krzyże Auschwitz zauważa, że Polacy wyraźnie odgraniczają obszar muzeum od jego otoczenia, Oświęcimia, natomiast dla Żydów teren byłego obozu wykracza znacznie poza obszar dzisiejszego miejsca pamięci.
Nie zgadzam się z tym podziałem. Po pierwsze, Polacy i Żydzi nie stanowią większości odwiedzających. Dyskusja nie toczy się na osi Polacy–Żydzi. Chodzi o coś dużo głębszego.
Jeśli porówna się przestrzenie w Europie czy na świecie w jakiejś mierze podobne do Auschwitz, to wszędzie można dostrzec dylemat wytyczenia granicy między strefą śmierci a strefą życia.
Zobaczmy, co się dzieje w Drancy w Paryżu, gdzie znajdował się niemiecki obóz internowania, skąd transportowano Żydów do obozów zagłady, w tym do Auschwitz-Birkenau. Kilka lat temu utworzono tam miejsce pamięci, ale w obiekcie nieopodal, bo poobozowe budynki to zamieszkane dziś bloki. Zdecydowano, by nie tworzyć nowych napięć, usuwając stamtąd mieszkańców, wywodzących się w większości z Afryki Północnej. Innym przykładem są austriackie wille, które powstały na terenie Gusen, czy niemieckie wille w wysoce urbanistycznym otoczeniu byłego obozu w Sachsenhausen. Jestem w stanie wskazać bardzo niewiele miejsc, gdzie tego napięcia nie ma. Przykładem może być były obóz zagłady w Treblince, gdzie wokół znajduje się las nasadzony po demontażu zabudowań. Nie jest zatem autentyczny i dlatego to napięcie nie jest tam tak widoczne. Ale np. w Stutthof koło Gdańska można mówić o napięciu pomiędzy obozem, który został upamiętniony w 20% oryginalnej przestrzeni, a powojennymi lasami pozostającymi w zarządzie Lasów Państwowych. Gdziekolwiek by postawić linię podziału, i tak pozostanie ona granicą między śmiercią a życiem i zawsze będzie boleć. Przejście przez nią zawsze jest trudne.
Jednak Auschwitz-Birkenau jest symbolem Holokaustu…
To nie zmienia faktu, że gdziekolwiek byśmy ją postawili, ta granica zawsze będzie szokować. Czy dzieci będą się bawić na podwórku 500 m od drutów czy 3 km od nich, zawsze pojawi się moment transgresji, który zastanawia i pobudza do pewnych emocji, czasem wyrażanych w sposób gwałtowny. Wychodząc z Auschwitz czy z Birkenau, ludzie mają trudność, by powrócić do normalnego świata. W związku z tym skupiają się na widocznych aspektach tego przejścia, odreagowując po prostcoś, z czym nie potrafią sobie poradzić. To zawsze będzie granica, która będzie przeszkadzać.
Czy można oswoić aurę byłego obozu koncentracyjnego i zagłady?
Nie. Nie da się.
Czyli nie można oddzielić tych dwóch światów?
Nie, nawet nie warto próbować. Jestem tu dyrektorem od ponad 10 lat. Kiedy objąłem to stanowisko, jedna z długoletnich pracownic powiedziała mi: „Teraz jeszcze myślisz, że się przyzwyczaisz. Zobaczysz, że z czasem jest coraz trudniej”. Miała rację. Teraz to wiem. Albo wszystko, czym było, jest i pozostaje Auschwitz, przyjmuje się w całości i robi się temu potężne miejsce w głowie, które zostaje w nas na zawsze, albo stara się od tego uciekać, co jest od razu skazane na porażkę. Prędzej czy później to człowieka dopadnie. Poza tym próba budowania buforów nie wychodzi na dłuższą metę, bo zwariowałbym, gdybym udawał, że znajduję się gdzie indziej, niż jestem. Ludzie, którzy przychodzą do muzeum do pracy, albo bardzo szybko odchodzą, czasami już po kilku miesiącach, albo zostają na całe życie. Tutaj nie ma półśrodków.
Które miejsce na terenie byłego obozu dla Pana osobiście jest najważniejsze?
Każde z nich jest na swój sposób ważne. To się zresztą przez tę dekadę zmieniało. Zależy też od tego, czego się w danej chwili szuka i potrzebuje. Kiedy muszę przemyśleć jakiś trudny temat, to potrzebuję przejść się po tyłach Brzezinki, gdzieś w okolicach sauny czy białego domu, gdy nie ma już ludzi. To przestrzeń, gdzie panuje cisza, gdzie można samotnie trwać obok najtrudniejszych przestrzeni, takich jak byłe doły paleniskowe. A jednocześnie wszechobecna tam żywa przyroda nasuwa myśli o czasie teraźniejszym i przyszłym. Nie jest też tak, że wie się już wszystko, choć czasami tak nam się wydaje. Zdarza się, że ktoś jest tu przewodnikiem i oprowadza po obozie 15 lat, i raptem wybucha płaczem, bo coś dociera do struny, która pozostała w nim do tej pory nietknięta.
_
Piotr Cywiński – Historyk, dr nauk humanistycznych. Od 2006 r. dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz- -Birkenau. Współtwórca i prezes Fundacji Auschwitz-Birkenau. Autor wielu książek, m.in. pięciu tomów z serii „Miejsce Prawdy”: Początki Auschwitz w pamięci pierwszego transportu polskich więźniów politycznych, Zagłada w pamięci więźniów Sonderkommando, Marsz śmierci w pamięci ewakuowanych więźniów Auschwitz, Sny obozowe w pamięci ocalałych z Auschwitz, Rampa w pamięci Żydów deportowanych do Auschwitz. W latach 1996–2000 wiceprezes, a w latach 2000–2010 prezes warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej