fbpx
Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta
z Katarzyną Kłosińską i Michałem Rusinkiem rozmawia Michał Jędrzejek marzec 2020

Nie zarazić się złym językiem

W polityce możemy kogoś traktować jak partnera – tak byłoby najlepiej. Może on być konkurentem – jak w sporcie. Często jest jednak wrogiem – jak na wojnie. Na wojnie nie chodzi o to, by dojść do porozumienia, ale by zniszczyć tego, kto jest po drugiej stronie. To może być droga od słów do przemocy.

Artykuł z numeru

Jak mówi prawica?

Jak mówi prawica?

Napisaliście Państwo książkę Dobra zmiana. Jak się rządzi światem za pomocą słów analizującą wyrażenia używane przez polityków PiS-u i sympatyzujących z partią publicystów. Które z nich są najciekawsze, najbardziej pomysłowe z perspektywy językowej?

Michał Rusinek: Wyróżniłbym dwa określenia, które – jak przypuszczam – były efektem pracy specjalistów od PR-u. Po pierwsze, sama „dobra zmiana” stanowiąca pewną językową innowację (mówiło się dotąd raczej o „zmianie na lepsze”). Po drugie, „500 plus”. To wyrażenia, które są bezdyskusyjnym sukcesem, weszły nawet do języka przeciwników PiS-u. Gdy powiem ironicznie o „złej zmianie” albo o „500 minus”, to w gruncie rzeczy potwierdzam siłę istniejącej już frazy.

Katarzyna Kłosińska: Większość z tych słów jest retorycznie pomysłowa. Nie chcę jednak mówić o swoich gustach językowych, ale pokazać raczej, jakie niebezpieczeństwa wiążą się z tymi wyrażeniami.

To które z nich najbardziej niepokoją Państwa jako obywateli?

KK: Na przykład te quasi-naukowe: „pedagogika wstydu” albo „seksualizacja dzieci”.

MR: Powiedziałbym, że są to słowa „naukawe”.

KK: „Pedagogika wstydu” sprawia wrażenie określenia naukowego, skoro mowa o jakiejś „pedagogice”, a tymczasem jest sformułowaniem publicystycznym, które w dość arbitralny sposób przykłada etykiety do pewnego rodzaju działań. Gdy jacyś historycy bądź dziennikarze mówią o ciemnych kartach w polskiej historii, od razu przyczepia się etykietę: o, to jest właśnie „pedagogika wstydu”.

A „seksualizacja dzieci”?

KK: To termin psychologiczny, który oznacza czynienie dzieci obiektem seksualnym. Można go użyć w znaczeniu naukowym, np. gdy małe dziewczynki występują jako modelki tak wystylizowane, że zaczynają postrzegać siebie (albo postrzegane są tak przez innych ludzi) jako obiekt pożądania. „Seksualizacją dzieci” nie jest jednak edukacja seksualna bądź rozmowa o seksualności, a w takim kontekście używali tego sformułowania politycy i publicyści prawicy.

Język quasi-naukowy budzi zaufanie do osoby, która się nim posługuje; sprawia wrażenie, że panuje ona nad rzeczywistością, potrafi wyodrębniać z niej pewne aspekty i nadać im odpowiednie nazwy. Tymczasem terminy te nie mają nic wspólnego z nauką.

Całą rozmowę i więcej tekstów znajdziecie w najnowszym numerze papierowym „ZNAKU” (nr 778, marzec 2020 r.).

W Panu też największy niepokój budzą te „naukawe” słowa?

MR: Mnie one tak bardzo nie rażą. Wydaje mi się, że mają umiarkowany potencjał niszczycielski dla języka dialogu. Jest nawet coś komicznego w tej quasi-naukowości. Widać to w żartobliwych reakcjach na „mabenę”, maszynę bezpieczeństwa narracyjnego, której utworzenie proponował prof. Andrzej Zybertowicz. Jej zadaniem byłoby promowanie przez instytucje państwa i media publiczne spójnej opowieści o sytuacji w Polsce. Choć trzeba przyznać, że sam fakt powstania naszej książki i ogromnej ilości materiału do analizy pokazuje, iż mabena jakoś funkcjonuje.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się