fbpx
Józefa Hennelowa maj 2016

Coraz bliżej albo coraz mniej

Nie wszystko, co ulotne, musi być oprawione w okładki, nie każdy wygłoszony pięciominutowy felieton zasługuje na utrwalenie. Zgoda na system wolnego rynku na pewno nie uratuje na przyszłość tego bezcennego daru, jakim dla człowieka jest słowo.

Artykuł z numeru

Rodzice w dobrej odległości

Rodzice w dobrej odległości

14 MARCA 2016 R.

Biblioteka Narodowa i jej Instytut Badania Czytelnictwa ogłosiły dzisiaj: przeszło 20 mln rodaków przez rok nie wzięło książki do ręki i nie odczuło tego jako najmniejszej straty. To fakt, z którym trzeba się uporać. A może i pogodzić? Przy słowie „książka” pojawia się przymiotnik „niepotrzebna”. Czy to wyrok na książkę?

Pisałam przed miesiącem o prof. Henryku Markiewiczu, którego wiedza i pamięć były w Krakowie legendarne. Należał do tych, którzy o swoich księgozbiorach mówili z miłością i troską o ich los. Ten zbiór na szczęście wziął w opiekę Uniwersytet Szczeciński i inny miłośnik książek prof. Andrzej Sulikowski. Ale ile zbiorów może przepaść i przepada, gdy oferta przekazania (wiem to z własnego doświadczenia), złożona nawet duszpasterstwu akademickiemu lub seminarium duchownemu zgromadzenia zakonnego, pozostaje bez odpowiedzi?

 

16 MARCA 2016 R.

Wyrok na książkę wydała rzeczywistość. To nie tylko wina Internetu. Nieczytający nie sięgają również do dłuższych tekstów w Internecie. I kiedy komunikują sobie meldunki o rzeczywistości mogą nie zauważyć, w jakim stopniu źródłem ich wiedzy jest zwyczajnie manipulacja medialna.

 

18 MARCA 2016 R.

Z racji wieku coraz mniej z nas jest w stanie nawiązać wspomnieniem do epok, które się już zamknęły: świata sprzed wojen XX w., czarnego świata dwóch imperiów. Już nie wchodźmy w to, że wspomnienia też ulegają ewolucji i wygładzającemu idealizowaniu. Ale brak własnej pamięci i potrzeba ideologizowania mogą zupełnie zniekształcić przeszłość. Wtedy straszy się lękiem, którego samemu się nie przeżyło, albo nie widzi potrzeby kiedyś bezcennej. Kto z tych 20 mln nieczytających rodaków pamięta np., kto to byli „taternicy” i jak się ich proces zakończył?

 

29 MARCA 2016 R.

Trochę prywaty. W roku 1948 do pracy w redakcji „Tygodnika Powszechnego” przyjmował mnie, studentkę drugiego roku polonistyki UJ, ksiądz kanclerz w kurii biskupiej. Kuria była przecież wtedy wydawcą pisma. Usłyszałam, iż mam czuwać nad nowymi książkami nadsyłanymi do redakcji, „żeby się nie marnowały”. A ja po kilku dniach pracy w „TP” wiedziałam już, jak iluzoryczne jest to polecenie. Dookoła szafy zapełnianej nadchodzącymi egzemplarzami trwała bowiem przyjacielska i cicha, ale bezwzględna wojna najwyższych rangą redaktorów, od naczelnego, przez Kisiela, po panią Zofię Starowieyską-Morstinową, szefową działu recenzji. A jeszcze sekretarz, a jeszcze młody pisarz Szczepański. Wszyscy byli głodni książek i ich zdobycia na własność. Nie odważyłabym się wtedy w to włączyć, a cóż dopiero kogoś korygować. Książka to był skarb. Wznawiano upragnionych klasyków, i to za drobne złotówki. Kiermasze książki dostępne były nawet na kieszeń studenta. A potem przyszły nowości z literatury przekładu, a potem książka z Zachodu zakazana w świecie cenzury przemycana przez barierę celną, gdy nieliczni odważni uzyskiwali łaskawie paszport. Nieraz się ją bezwzględnie traciło. Sama odkryłam kiedyś, i to już w dużo lepszej aurze systemu, że zamiast książkę zakazaną przy powrotnej rewizji chować głęboko w walizce, najskuteczniej jest trzymać ją w ręce, np. razem z kosmetyczką. Tak czy inaczej, w kochanej redakcji „Tygodnika” miłośnicy książek nigdy nie byli skłonni, powiedzmy to uczciwie, do pożyczania na prawo i lewo.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się