fbpx
Józefa Hennelowa luty 2019

Coraz bliżej albo coraz mniej

Ostatnia niedziela grudnia obchodzona jest w Kościele jako święto Świętej Rodziny. Tym razem było to wspaniałe, bo rozbłyskujące na całą parafię, osobiste święto tych właśnie moich przyjaciół.

Artykuł z numeru

Cenzura w Kościele

Cenzura w Kościele

3 stycznia 2019 r.

Są mi bliscy od bardzo wielu lat. Jeszcze zanim 50 lat temu ona i on powiedzieli sobie: „Nie opuszczę cię aż do śmierci”, połączyły ich poszukiwania naukowe i przekonanie, że życie z nauką to stopniowe odkrywanie tej najgłębszej prawdy, iż jest ono pozbawione perspektywy jakiegokolwiek zysku. Już wtedy moje własne doświadczenie związku z kimś oddanym nauce bez reszty pomogło mi ich zrozumieć i zbliżyło nas do siebie. A teraz, kiedy kalendarz przypomniał o 50. rocznicy odejścia ich i naszego mistrza oraz przewodnika – prof. Henryka Niewodniczańskiego – nasza bliskość stała się jeszcze bardziej czytelna. I jedyne, co się zmienia, co nie może się nie zmieniać, to mój własny udział we wszystkim, co ją stanowiło i stanowi.

Ostatnia niedziela grudnia obchodzona jest w Kościele jako święto Świętej Rodziny. Tym razem było to wspaniałe, bo rozbłyskujące na całą parafię, osobiste święto tych właśnie moich przyjaciół. Jeszcze niedawno znalazłabym się zapewne wśród uczestników mszy im poświęconej i stałabym w kościele nie tylko wśród rodziny i przyjaciół, ale po prostu wśród rzeszy, która o tej niedzielnej godzinie ofiarę mszy św. składa. Tym razem musiała mi wystarczyć pamięć, wcale nie oddalająca, bo przecież to była msza św., czyli sakrament.

Odnajduję swoje „coraz bliżej” w każdym momencie tego świętowania i w każdym jego przeżywaniu. Mimo że mojej obecności musiało być w tym roku „coraz mniej”. Najpierw to głęboka wierność ich obojga i coraz trudniejsze z powodu wieku dźwiganie swojego związku – wspólnoty ścieżek, wcieleń, realizacji i uśmiechów niekoniecznie, tak jak w ich przypadku, potrzebujących kształtu i wyrazu. Cierpliwość traktowana jako coś oczywistego. Siła, która pozostaje po jej stronie, daje uśmiech. Po jego stronie jest już ona coraz mniej dostępna, a jednak jej brak wcale nie przeszkadza.

Wśród ich dzieci zebranych na tym święcie odnajduję obecność i cały wymiar wdzięczności Bogu za jedno z nich. Bo za jego sprawą moi przyjaciele przeżyli – mąż i ja z nimi razem – doświadczenie najgłębszego niebezpieczeństwa choroby, a później doświadczenie powrotu do świata, w którym podejmuje się te same wyzwania naukowe i rodzicielskie, kiedyś uznane za niedostępne, bo zrujnowane przez chorobę. Dzisiaj, po 50 latach, ta właśnie obecność wraz z dorobkiem naukowym i rodzicielskim jest moim przyjaciołom jakby na nowo podarowana.

W tym samym kręgu świętowania odnajduję także wielorakie i coraz bogatsze rodzicielstwo kolejnego ich dziecka, którego świat staje się z roku na rok coraz bogatszy, coraz bardziej rozkwitający. Miało troje dzieci, później czworo, stanęło na sześciorgu, z bliźniakami włącznie… Wszystkie dzieci i wnuki były przyjmowane z oczywistością, choć oznacza ona nie tylko radość, ale przecież i trud. Wreszcie samotność tego ich dziecka, kiedyś błądzącego, dziś przygarniętego, jako jeszcze jeden rozbłysk święta i otwierająca się ku dalszej rzeczywistości nadzieja na przyszłość.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się