fbpx
Józefa Hennelowa wrzesień 2017

Coraz bliżej albo coraz mniej

Coraz mniej chodzi o Polskę, aż wreszcie przestajemy o niej mówić, myśleć, i troskać się, a nasz przekaz telewizyjny traci ostatnią rację swojego istnienia.

Artykuł z numeru

Wiara bez uprzedzeń. Homoseksualność a Kościół

Wiara bez uprzedzeń. Homoseksualność a Kościół

7 lipca 2017 r.

Cóż z tego, że (podobno?) przestaje być (dla młodych) bezwzględnie konieczny. Przekaz telewizyjny i tak pozostaje odbiciem równo­czesnym i równoległym dwóch tendencji: konfrontacji i przyspieszenia. Ale przecież konfrontacja powinna polegać na kontraście, a nie na zderzeniu racji. To zderzenie prowadzi nieuchronnie do opatrywania znakiem war­tości całego przekazu – od obrazu po rytm. I wtedy przekaz zamienia się w kłótnię, w której uczestnicy mówią do siebie nie tylko z głęboką pasją, pogardą czy wyższością, lecz po prostu równocześnie, nie ustępując, nie przestrze­gając żadnych reguł gry, nawet zasad kultury. Ale racja swoją siłę bierze ze świata wartości, a to już oznacza ni mniej, ni więcej, tylko wojnę. Na dłuższą metę konsekwencją staje się wtedy cenzura, we wszystkich możliwych wydaniach: od akceptacji kłótni (wyłączeniu podlega tylko ingerencja fizyczna), aż po cyniczne udawanie, że jest to dalej przekaz medialny. O per­spektywę i konsekwencje zdaje się nikt nie troszczyć.

8 lipca 2017 r.

Po co mi oglądanie kłótni medialnej? Wyłączyć przekaz to jakby wstać od stołu i zostawić skłóconych. Jeśli zostaję, to tylko gdyby chodziło o Polskę, a nie o kłótnie partyjne. A tymczasem coraz mniej chodzi o Polskę, aż wreszcie przestajemy o niej mówić, myśleć, i troskać się, a nasz przekaz telewizyjny traci ostatnią rację swojego istnienia. Przecież nie po to są telewizje i radia, by przekazy przeplatać bajeczkami reklamowymi.

Coraz głębiej wchodzimy w polsko-polski stan wojenny. Taka jest rzeczywistość. Operujemy w niej bez wahania imionami wartości („prawda”, „zwyciężymy”). Kiedy jest to fałsz świadomy, a kiedy tylko nieusprawiedliwiony? Nawet gdy zasłaniamy się imieniem „Polska”.

Od bardzo dawna tego słowa nikt nie ma prawa nadużywać. Ono dalej krzyczy swoją oczywistością. Czy potrzebny jest nam znowu Stanisław Wyspiański? To nie tylko kwestia prawidło­wego odegrania sceny rozmowy z Panną Młodą i najsłynniej­szego odkrycia: „A to Polska właśnie”? A to nie tylko Wesele. To także Wyzwolenie, gdzie wrzask: „Polska, Polska”, ściągnie w pewnym momencie ingerencję anonimowej siły. I gdzie pytaniem staje się, czy zobowiązanie „nie wymawiać nigdy słowa: Polska” to zdrada ojczyzny, czy decyzja ratunku albo ucieczki. Może Wyspiański czeka na nowe odczytanie? A może trzeba sięgnąć jeszcze głębiej w prze­szłość, do refleksji Norwida? „Jesteśmy wielkim sztandarem narodowym”. Odpo­wiedzi brakuje, w niepokojących frazesach przez wszystkie przypadki odmienia się „naród”, „narodowy”. I tu już zaczynamy iść dosłownie ścieżką nad przepaścią.

10 lipca 2017 r.

W tej przestrzeni szczególnie ważna wydaje mi się sprawa języka. Ojczystego, narodo­wego, polskiego, jak kto woli. Stary cmen­tarz w Zakopanem powtarza nad wcho­dzącymi definicję: „Ojczyzna to ziemia i groby”. Jeśli ktoś żyje daleko od nich, zostaje mu język jako przestrzeń pełna wyzwań. Zagrożeń? Zadań za trudnych? Bez­radności? Jest tajemnicą przeszłości zjawisko potwierdzone doświadczeniem: że z pokolenia na pokolenie język trwał, nie-zagrożony niepamięcią, fałszywym brzmieniem, błędami grama­tyki albo akcentu. Jak to robili Polacy, że mowa przetrwała nie tylko podróż międzykontynentalną, ale całkowitą obcość nowego otoczenia? I jak to się dzieje, że to samo nie powtarza się obecnie?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się