Downton Abbey opowiada bowiem o czymś, co najczęściej wymyka się współczesnemu kinu i telewizji: o codzienności. Jeśli tylko zaufamy realizatorom i przetrzymamy pierwsze odcinki, dostrzeżemy coś, co stanowi o prawdziwej wielkości tego serialu. Codzienność jest zwyczajna i łatwo ją zbanalizować, pokazać jako nieefektowny rewers prawdziwego życia, pełnego przygód i dramatycznych napięć. Tymczasem to właśnie w niej wydarzają się rzeczy, z których tkana jest osnowa rzeczywistości. Powtarzalne czynności, czasem celebrowane, a czasem po prostu spełniane niemal bezwiednie; rozmowy o niczym, które nie zmienią niczyjego życia i nie ujawnią wstrząsających tajemnic. Słowa nie odsłaniają nawet uczuć, gdyż te są skrzętnie skrywane za gardą etykiety. To wszystko – jeśli tylko damy się unieść sennemu rytmowi opowieści – tworzy fascynujący świat. Zadomowieni w Downton wierzymy, że prawdziwym dramatem służby jest podanie lordowi niewyprasowanej gazety do śniadania, a lokalny konkurs kwiatów może naprawdę ekscytować i rozpalać namiętności.
W Downton Abbey spotykają się dwa światy. Jest początek XX w., właśnie zatonął Titanic. Na górze wiekowego pałacu mieszka obciążona dziedzicznie nudą rodzina angielskich arystokratów, którzy pogodzili się z koniecznością nicnierobienia i umiejętnie wypełniają swoje puste życie lenistwem. Na dole krząta się służba, znudzona powtarzalnymi sekwencjami codziennych obowiązków, próbująca w swoim służeniu i lojalności dostrzec sens życia; dla niej jedyną rozrywką są lokalne plotki. Te dwa światy przecinają się, lecz nie spotykają. Nie ma między panami a służbą przyjaźni, szczerych rozmów, nie ma autentycznego zainteresowania problemami innych. Od tej reguły są wprawdzie wyjątki, ale nie one tworzą substancję serialu. Wytrącają raczej życie z kolein codzienności i przez odcinki następujące po tych eksplozjach oglądamy, jak oba światy usiłują desperacko załatać nadwątloną tkaninę rzeczywistości. Zmiana, sól każdej opowieści, jest witana niechętnie, gdyż ze swej natury może tylko pogorszyć sprawę.
A jednocześnie ten skostniały świat cały czas pulsuje codziennymi dramatami, nieznaczącymi i nieistotnymi poza posiadłością Downton. I odwrotnie, Downton nie jest zainteresowane światem: w świecie na zewnątrz nic się nie dzieje, a w każdym razie nic, co mogłoby fascynować. Ludzkie życia są nudne i nieciekawe. Prozaiczność zaczyna nas obchodzić wyłącznie wtedy, kiedy dotyczy naszego własnego życia. Wtedy dopiero zwykłe sprawy urastają do rozmiarów greckiej tragedii. Dlatego ze znudzeniem słuchamy wigilijnej opowieści wujka o kamieniach nerkowych, choć własne kamienie nerkowe bardzo by nas ekscytowały i chcielibyśmy sami podekscytować nimi świat. To zderzenie wymiaru nieciekawej konkretności, która nabiera rumieńców kiedy staje się naszym udziałem, stanowi chyba o wielkiej sile tego serialu.
Wciągnięci w sieć banalnych intryg w pewnym momencie rozpoznajemy je jako własne i przeżywamy rozbitą filiżankę lub źle dobraną sukienkę, jakby rzeczywiście to decydowało o naszym życiu.
Codzienność i umiejętność przedarcia się do jej fascynującego nurtu nie stanowi oczywiście odkrycia twórców Downton Abbey. Poprzedza ich długa tradycja. Bodaj pierwszy był Gustave Flaubert, który w Szkole uczuć opowiada o nieciekawym życiu nieciekawych postaci. I przez niemal 500 stron przykuwa naszą uwagę na wyłączność. Pulsacja codzienności buduje też wielkość innych seriali telewizyjnych. Monumentalne The Wire oszałamia przecież nie błyskotliwymi śledztwami, lecz mozołem biurokratycznej pracy policjantów i senną rutyną gangsterskich szaraków.
Być może opowieści o codzienności są trudniejsze niż te o przygodach, które wydarzają się za progiem domu. Wiele historii zaczyna się, kiedy opuszczamy codzienność i zanurzamy się w niecodzienność inności. Z perspektywy zwykłego życia przygody i dramaty są właśnie innym, rzadko napotykanym, a opowiadacze kuszą nas właśnie tym zaproszeniem w nieznane. Historie o codzienności są o wiele bardziej ryzykowne. Po pierwsze, trudniej nimi uwodzić; po drugie, najłatwiej popaść tu w banał: zostaje tylko nuda i nic się nie odsłania; po trzecie wreszcie, widz dużo więcej ryzykuje: wolimy przecież rozpoznać siebie w pełnych mocy herosach lub pokiereszowanych ofiarach, niż stwierdzić, że najbliżej nam do tych nieciekawych ludzi o nieciekawym życiu.
I właśnie w opowieściach o codzienności ujawnia się moc seriali, szczodrze rozlewających swe opowieści na dziesiątki odcinków. Dopiero przy tak szeroko nakreślonym horyzoncie może ujawnić się to, co zwykle umyka w półtoragodzinnych fabułach, gdzie każde powtórzenie jest nadmiarowe i zbędne. Monotonia i powtarzalność, warianty tego samego dnia w dziesiątkach niemal nieodróżnialnych wcieleń – to domena seriali i długich powieści. Nie bez powodu dobre filmowe adaptacje literatury mają za podstawę opowiadania. Codzienność jednak nasyca się poza tymi granicami. Wtedy widać, jak pustynia rośnie.
W Downton Abbey droga do codzienności jest nieoczywista, gdyż prowadząca przez niecodzienność. To, co powszednie w angielskiej posiadłości sto lat temu, dla nas jest zupełną egzotyką. Pieczołowicie odtworzony świat minionych form życia pozwala jednak dostrzec nie tylko to, co w nim nadzwyczajne, lecz przede wszystkim odsłonić to, co najbardziej prozaiczne: kapiące leniwie dni, pusty horyzont bez oczekiwań i rozpaczliwe, choć taktownie powściągliwe próby nadania pustce jakiegoś sensu.