fbpx
Ireneusz Kania (fot. Adam Walanus)
Ireneusz Kania (fot. Adam Walanus)
z Ireneuszem Kanią rozmawia Mateusz Burzyk Czerwiec 2015

Dług metafizyczny

W buddyzmie chodzi o to, by osiągnąć wolność. Wyzwolona istota osiąga byt zwany anana, czyli bez długu. Ananabhawa to po palisku jeden z synonimów nirwany. Dziś pojęcie długu funkcjonuje zaś już tylko na gruncie finansowym.

Artykuł z numeru

Spieniężone życie

Spieniężone życie

Czytaj także

z Ireneuszem Kanią rozmawia Anna Goc

Dobrze żyć w cieniu

Dlaczego tak wiele pojęć finansowych gości w naszym codziennym języku? Mówi się często i w różnych kontekstach o cenie, długu, odkupieniu…

Finansowe źródło tych terminów jest pozorne. W istocie to dowód na ciągłość i żywotność najstarszych doświadczeń ułomności i braku, jakimi obciążone jest nasze istnienie i wszystko, co robimy. Obecnie przedstawia się to w innym przebraniu, ale są to pojęcia – zabrzmi to może paradoksalnie – zawierające intuicje metafizyczne. Dzisiaj występują one po prostu w kostiumie związanym ściśle z centralnym rdzeniem naszej cywilizacji – mechanizmami wymiany, rynku i ekonomii.

O jaką metafizykę chodzić może np. w długu?

Pole semantyczne długu wiąże się – a niejednokrotnie nawet pokrywa – ze znaczeniem innych słów, takich jak: wina, powinność, obowiązek, grzech, błąd, pomyłka. Ich wspólnym i nadrzędnym mianownikiem jest, moim zdaniem, poczucie fundamentalnego braku leżącego u podstaw całego ludzkiego świata. Takie przekonanie łączy niemalże wszystkie starożytne kultury i odsyła do czegoś poza światem albo do prapoczątków jego i człowieka. Mówiąc o długu, mówimy wyraźnie o poczuciu jakiegoś braku.

Braku czego?

Różnych rzeczy. Nieraz konkretnie tego nie wiemy, ale czujemy, że pierwotnie czegoś nas pozbawiono, że od początku czegoś nam brakuje. U Rzymian na wyrażenie tej intuicji są dwa słowa: debeo oraz pecco. Ważniejsze jest to pierwsze, od niego wprost pochodzi debitum, czyli dosłownie dług, co widać dzisiaj wprost chociażby w angielskim terminie debt. Pierwotnie było to de-habeo, czyli nie mieć czegoś. Początki świata i człowieka są naznaczone jakąś niedoskonałością, ułomnością, błędem. I to nas prowadzi do przypuszczenia, że zadaniem człowieka jest ten brak jakoś wyrównać – spłacić zaciągnięty ongiś dług.

Komu? Tym, którzy byli przed nami – przodkom?

To zależy od struktury religijnej danej kultury. Jeśli jest ona oparta na koncepcie Boga jedynego, tak jak w tradycji judeochrześcijańskiej, a nawet w Egipcie, to mamy powinność wobec Boga, z tym że wtedy pojawia się kwestia, kto in illo tempore ten brak zawinił, kto popełnił błąd. Tradycje religijne zakładają na ogół, że pierwotne stworzenie było doskonałe, ale potem ktoś je zepsuł. Brak zatem łączy się z czyjąś winą. Nie jest to wina demiurga, choć niektóre herezje opierały się na tym, że jemu ją przypisywały. W ortodoksyjnych teologiach nie jest to jednak wina stworzyciela, ale człowieka, który zgrzeszył i spowodował degradację stworzenia, jego upadek. Tu pojawia się słowo peccatum – błąd (drugie z rzymskich słów, o którym wcześniej wspomniałem). Bardzo podobnie było w grece – rzeczownik hamartema (oznaczający błąd, chybienie celu) posłużył w Septuagincie – tak jak peccatum w Wulgacie – za synonim żydowskiego grzechu (pojęcie długu zarówno w sensie metafizycznym, jak i materialnym miało w Starym Testamencie jedno określenie: hova). Całe dzieje święte to próby naprawy błędu pierwszych rodziców, zwrotu zaciągniętego przez nich długu – w terminologii religioznawczej określało się to mianem restitutio ad integrum.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się