fbpx
Anna Arno Styczeń 2015

Roman Vishniac – baron Münchhausen w sztetlu

Zdemaskowanie sztuczek Vishniaca nie umniejsza jego dzieła: oczyszczone z propagandowego nalotu, okazuje się bogatsze i wielowymiarowe.

Artykuł z numeru

Wolność od/do religii

Wolność od/do religii

Czarnooka dziewczynka z włosami w nieładzie siedzi otulona w kołdrę. Ma wielkie oczy i uchylone usta – urok dziecka, które wyrośnie na piękną kobietę. To jedna z najsłynniejszych fotografii Romana Vishniaca, wykonana w Warszawie około 1935 r. Sara, jedyne kwiaty jej młodości – tytuł odnosi się do wzoru na sfatygowanej tapecie, a podpis informuje, że mała spędza zimę w łóżku, ponieważ rodziców nie stać na ogrzewanie i obuwie. Inna scena: przygarbiony staruszek nachyla się ku speszonej, a może skruszonej dziewczynie. Panienka nerwowo splata palce, chyba drżą jej usta. Nie wiadomo, o czym rozmawiają ci dwoje i czy istotnie są Dziadkiem i wnuczką. Być może starszy pan posyła dziewczynę na zakupy, a ona próbuje spamiętać sprawunki. Ale siła tej sceny jest ogromna: kojarzy się z obrazem Ojcowskie napomnienie XVII-wiecznego holenderskiego mistrza Gerharda Terborcha. I jeszcze jeden kadr: żywo gestykulując, stara kobieta wyjaśnia coś chłopcu, a drugą ręką podtrzymuje niemowlę. W tle widać skotłowane ubrania. Podpis: „mieszkanie w suterenie przy ulicy Krochmalnej”.

Oto „zaginiony świat” – taki tytuł, Vanished World, nosi wydany w 1983 r. album Romana Vishniaca. Wybitny fotograf dokumentował życie wschodnioeuropejskich Żydów w przeddzień II wojny światowej. Jego zdjęcia odegrały podobną rolę jak opowiadania Singera: stworzyły i podtrzymywały mit. Janusz Kamiński wspominał, że inspirował się nimi jako operator Listy Schindlera. Na jednym z ujęć zaniepokojony uczeń chederu ogromnymi oczami patrzy wprost na nas. Gdzie indziej młody chasyd ucieka spojrzeniem poza kadr. Niedawno okazało się, że Vishniac przykroił tę fotografię: małego mistyka wypatrzył w tłumie rozigranych dzieci. Kolega chwyta go za ramię – oto powód uniesienia… Wbrew opowieściom samego fotografa także on nie poszedł za głosem z nieba; do Europy Wschodniej wysłała go żydowska organizacja charytatywna Joint Distribution Committee: miał pokazywać ortodoksyjne obyczaje i ślady ubóstwa. Fotografował, aby poruszyć serca – dlatego wybierał wyraziste sceny albo podpisami narzucał jednoznaczną interpretację. Paryska wystawa obejmuje ponad 50-letnią karierę Romana Vishniaca. Jego dzieło pokazuje jednak „od kulis”: kilka lat temu badacze ujawnili zafałszowania i fantazje, którymi sam artysta chętnie przesłaniał swoje prace.

Z niedzielnego fotografa

Roman Vishniac urodził się w 1897 r. w Sankt Petersburgu, w zamożnej, świeckiej rodzinie. Dorastał w Moskwie: ojciec prowadził fabrykę parasoli, a matka była córką kupca diamentowego. Losy żydowskiej biedoty chłopak obserwował niczym ponurą egzotykę: „mieli specjalne twarze, charakterystyczny szept i rodzaj kroków”. W 1918 r., w porewolucyjnej zawierusze, rodzina Vishniaków wyjechała do Niemiec. Roman został dłużej – studiował medycynę i biologię. Po przybyciu do Berlina utrzymywał się z rodzinnej nieruchomości, którą niechętnie zarządzał. W wolnym czasie zanurzał się w „symfonii wielkiego miasta” i fotografował: rodzinę na niedzielnym spacerze, upartego psa, rzeźniczych czeladników świętujących złożone egzaminy. Intrygowały go geometria nowoczesności, przypadkowe, abstrakcyjne harmonie: człowiek myjący okna na skośnej drabinie albo gry światła na Anhalter Bahnhof. W latach 30. za dziecięcymi wózkami pojawiły się flagi ze swastyką. Aby nie wzbudzać podejrzeń, Vishniac fotografował z nimi swoją córeczkę: przed sklepem z przyrządami do odróżniania niearyjskich głów albo z plakatem wyborczym Hitlera.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się