fbpx
Wojciech Bonowicz Czerwiec 2014

„Wszyscy mu coś zawdzięczamy…” Notatki o Różewiczu

28 marca 2008 r., kamienica „Pod Globusem” w Krakowie. Krzysztof Lisowski spytał Tadeusza Różewicza: „Co się stało w ciągu ostatnich dwóch lat?” „Okulałem na nogę”, odpowiedział blisko dziewięćdziesięcioletni poeta. „A potem zaczęły się bóle reumatyczne w prawej ręce. A to jest przecież moje narzędzie pracy”. „A Kraków? Zmienił się?” „Wyszedłem dziś na spacer. Patrzę: Barbakan stoi, Brama Floriańska stoi… Kraków się nie zmienił”. „Kim jest poeta?” „Uczony może być wspaniałym poetą, czego przykładem jest ksiądz profesor Heller. Niekoniecznie trzeba pisać wierszem. Wiersz czasami nie ma wiele wspólnego z poezją”.

Artykuł z numeru

Praca

Praca

*

Wiersz o poecie odchodzącym napisałem w pierwszych dniach lutego tego roku. Chociaż zdjęcie Jerzego Olka, umieszczone w 1994 r. na okładce wyboru wierszy Różewicza, już wtedy zwróciło moją uwagę. Wybór nosił tytuł Słowo po słowie. Był to, jak zaznaczono w podtytule, „nowy wybór wierszy”. Nowy wybór na nowy czas. Przed poetą otwierała się droga; poeta szedł nią lub stał, to nie było jasne. Jasna była tylko zwężająca się linia drogi. Nie było też jasne, czy to na pewno on. Przecież człowiek odwrócony plecami zawsze jest w jakimś sensie nieobecny. Dopiero po dwudziestu latach napisałem wiersz.

Początek lat 90. to moment wielkiego powrotu poety. W 1991 r. ukazała się Płaskorzeźba, najważniejszy – obok Niepokoju – tom wierszy Różewicza. Niektórzy mówili, że to początek nowej epoki. Niebawem pierwszymi książkami zadebiutowało pokolenie „bruLionu”. Wchodziło do literatury jak do opustoszałego pokoju, w którym każdy może zająć miejsce, jakie mu się podoba. Jednak wśród ówczesnych debiutantów nie spotkałem nikogo, kto by nie uważał, że najwybitniejszą książką tamtego czasu była Płaskorzeźba.

Antologię Słowo po słowie zamykał przejmujący wiersz, zatytułowany Przypomnienie: „staję się poetą / kiedy odkładam pióro / patrzę w okno / zamykam oczy // są tam czarne drzewa / deszczowe chmury / żółknące liście / przeleciał ptak / odszedł poeta / a ja zostałem / i dopisuję te słowa”.

W tym wierszu poeta zrzuca z siebie „poetę”. To nie „poeta” kończy wiersz, ale ten drugi, ten, który „został”. To piękny opis natchnienia, ale też wielkiego wysiłku, który Różewicz ponawiał przez całe życie: by zachowując porozumienie z czytelnikami, pozostać jednocześnie na uboczu i przede wszystkim – nie „wysoko”. Nie „przemawiać do”, ale „mówić z”. Bodaj Kazimierz Kutz zauważył kiedyś, że Różewicz zawsze wyglądał tak, iż mógł wszędzie wejść, nie zwracając na siebie uwagi. W wierszach tak samo. Ten, kto do nas mówi, czasem się „unosi”, ale zaraz stara się samego siebie sprowadzić na ziemię. Między ludzi chodzących ulicami, siedzących na ławkach, gawędzących.

*

„Wszyscy mu coś zawdzięczamy, choć nie każdy z nas potrafi się do tego przyznać”, napisała w 1996 r. Wisława Szymborska.

*

Prostota jego wierszy jest autentyczna i zwodnicza zarazem. Da się czcić tę prostotę – wybór „słów pierwszych”, pilnowanie składni, niechęć do retoryczności, bezpośredniość i tym podobne – będąc równocześnie świadomym, że to prostota pozorna. Dowodzi tego choćby powyższy fragment z Przypomnienia. Jeśli prześlizgnąć się po nim wzrokiem, wydaje się zrozumiały sam przez się. Jeśli wczytać się w niego uważniej, zaczyna być coraz bardziej zagadkowy. Dlaczego „poeta” widzi, dopiero kiedy zamyka oczy? Co oznacza ten gest – zamkniętych oczu na wprost okna? Czy chodzi o to, że widok za oknem, jeśli ma stać się częścią wiersza, musi zniknąć, zostać uwewnętrzniony? I dlaczego – powtórzmy – piszący podmiot, by dokończyć dzieła, musi przestać być „poetą”?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się