fbpx
Tadeusz Zatorski Listopad 2013

O pożytkach z ksiąg wyimaginowanych

„Trzymając w ręku dzieło niejednego sławnego autora, chętniej przeczytałbym to co, skreślił, niż to, co pozostawił” – pisał Georg Christoph Lichtenberg. Można by tę myśl sparafrazować: „Równie chętnie jak to, co sławny autor napisał, przeczytałbym o tym, co mógł napisać, ale czego z jakichś przyczyn nie napisał”. A to dlatego że nie zdążył, nie chciał albo – najczęściej – nie wiedział, że powinien.

Artykuł z numeru

Atlas polskich mężczyzn

Atlas polskich mężczyzn

Kolekcje książek nieistniejących to zjawisko nienowe. Ponoć pierwszą powołał do życia Rabelais swym katalogiem księgarni Świętego Wiktora w Paryżu, w której pośród mnóstwa innych pism można było znaleźć dzieła takie jak Blekot biskupi czy Łajnalia de małpibus et dudkis (jak ich tytuły oddał w swym niezrównanym przekładzie Gargantui i Pantagruela Tadeusz Boy-Żeleński), a minister Ludwika XVI Anne Robert Turgot miał w swej intendenturze w Limoges regał kryjący wejście do tajemnego korytarzyka, wypełniony atrapami książek, których tytuły sam wymyślił. Jeśli rzeczywiście ministrowi chodziło o zamaskowanie owych drzwi, nie był to najmądrzejszy pomysł, bo przecież książki nieistniejące mogą wzbudzić zainteresowanie większe niż te wszystkim znane – któż by chciał wyciągać z takiej półki Biblię? W naszych czasach biblioteki dzieł wirtualnych opisywali Jorge Louis Borges, Umberto Eco i Stanisław Lem. Podobny księgozbiór stworzył ostatnio również Andreas Urs Sommer, autor wydanego przed rokiem Lexikon der imaginären philosophischen Werke („Leksykon wyimaginowanych dzieł filozoficznych”).

Sommer to we współczesnej filozofii niemieckiego obszaru językowego postać nabierająca coraz większego znaczenia. Urodzony w 1972 r. w szwajcarskim Zofingen, już w wieku dwudziestu paru lat zdobył sobie uznanie jedną z ciekawszych rozpraw na temat Franza Overbecka, a kilka lat później wydał monumentalny, prawie 800-stronicowy komentarz do Antychrześcijanina Nietzschego. Opublikował także kilka pomniejszych książek: przekorny „dykcjonarz” filozoficzny i esej o „sztuce wątpienia”, swoisty podręcznik myślenia krytycznego. Sommer wykładał też filozofię w Bazylei, Princeton, Greifswaldzie, Mannheim, a od 2008 r. we Fryburgu. W ubiegłym roku uhonorowano go prestiżową Nagrodą im. Friedricha Nietzschego..

Pustosząca moc prawdy

„Leksykon…” to historia idei niepomyślanych, książka „traktująca o tym, co nie jest faktem”, jak definiuje ją sam autor w nawiązaniu do sławnego pierwszego zdania Traktatu logiczno-filozoficznego Wittgensteina: „Die Welt ist alles, was der Fall ist”. (Jeden z artykułów poświęcony jest mianowicie samemu „Leksykonowi…” – w świecie niezostawiającym nawet recenzentom wiele czasu na lekturę Sommer wyraźnie wychodzi naprzeciw wszystkim potencjalnym komentatorom swej książki). „Leksykon…” można uznać za typowy żart filozofa: pobudzający tyleż do śmiechu, co do namysłu. Żart przy tym niebywale erudycyjny. Bo choć można tu znaleźć także omówienie autobiografii niejakiego Harry’ego Jamesa Pottera (Muggles and I, Hogsmeade 2014), to przecież większość opisanych przez Sommera rozpraw stanowią wyimaginowane dzieła niewyimaginowanych autorów, a wymyślić takowe wcale niełatwo, gdyż potrzeba do tego dogłębnej znajomości rzeczywistych tekstów danego myśliciela, których ten „wirtualny” jest jakąś ekstrapolacją, niekiedy konsekwentną, niekiedy polemiczną, ale przecież zawsze pozostającą z tamtymi w pewnym związku. Jeśli, dajmy na to,wielki Kant napisałby w 1802 r. rozprawę zatytułowaną Reservationis mentalis tractatus, uczyniłby to zapewne dlatego, że uznałby za konieczne przemyśleć pod koniec życia raz jeszcze swój moralny rygoryzm, zastanowić się nad wszystkimi jego praktycznymi konsekwencjami, nie zawsze budującymi. Tractatus byłby bowiem apologią reservatio mentalis, jednego z najbardziej wyrafinowanych intelektualnie pomysłów na usprawiedliwienie kłamstwa polegającego na tym, że np. przeczymy, jakobyśmy uczynili coś, co uczyniliśmy, ale w myśli dodajemy: „tego to a tego dnia”, podczas gdy nasz uczynek, którym z jakichś powodów nie zamierzamy chwalić się przed bliźnimi, popełniliśmy w rzeczywistości kiedy indziej. Sam Kant skorzystał z dobrodziejstwa reservatio mentalis, przyrzekając uroczyście królowi Prus Fryderykowi Wilhelmowi II, który skarcił go surowo po opublikowaniu Religii w granicach samego rozumu, że „jako wierny poddany Jego Królewskiej Mości” nigdy więcej nie będzie wypowiadał się w kwestiach religii. Po rychłej śmierci monarchy uznał wszelako, że przyrzeczenie wiązało go jedynie jako poddanego tego właśnie i żadnego innego władcy, więc z chwilą jego zgonu straciło swą moc. Na wszelki wypadek Kant swój ostatni traktat napisałby przypuszczalnie po łacinie, tak by nie wszyscy łatwo się mogli zapoznać z jego treścią. Cóż bowiem pomyśleliby pochyleni nad nim czytelnicy Wiecznego pokoju, pamiętający, że: „Zastrzeżenia (reservatio mentalis) robione co do starych pretensji, które jednak w przyszłości dopiero mają być wyciągane na widownię, o których żadna strona, będąc zbytnio do dalszego prowadzenia wojny wyczerpana, na razie nie chce robić wzmianki,przy złej woli czekającej tylko na dobrą okazję, by wojnę na nowo rozpocząć, należą do kazuistyki jezuickiej i nie licują z godnością panujących, również jak pochopność do podobnych dedukcji nie licuje z godnością ich ministrów, o ile sądzić będziemy rzeczy takimi, jakimi same w sobie są”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się