fbpx
Anna Arno październik 2012

Podzwonne dla przyjaźni

Opublikowana właśnie korespondencja między Miłoszem a Andrzejewskim obejmuje okres od 1944 do 1981 r. Najlepsze wspólne lata już minęły, a więzy nieuchronnie się rozluźniają. Mamy więc do czynienia z zapisem przebrzmiałej, utraconej, ale przecież głębokiej przyjaźni, która z przeszłości wyprowadza iskierkę dawnego zaufania. W tej relacji uczestniczy także niewymieniona na okładce żona Miłosza, Janina.

Artykuł z numeru

Katolicy otwarci: Czy Kościół trzeba ratować?

Katolicy otwarci: Czy Kościół trzeba ratować?

„Kochani moi, oczywiście, że wolno wam przejmować się moim zdrowiem duchowym i fizycznym, muszę jednak wyznać, iż forma, w jakiej swoją troskę wyraziliście, trochę mnie zaszokowała, zwłaszcza że jest to pierwszy znak życia, jaki daliście od grudnia ub[iegłego] roku” – pisał Jerzy Andrzejewski do Janiny i Czesława Miłoszów w czerwcu 1971 r. i gorzko zauważał: „Wydaje mi się czasem, iż od wielu lat istniejecie w warunkach tak bardzo odmiennych od moich, tak życie inaczej się Wam układa aniżeli mnie, iż praktycznie nie jesteście w stanie wyobrazić sobie, jakiego rodzaju mogą być moje troski i komplikacje”. Powojenne listy Miłosza i Andrzejewskiego to dialog na ogromną odległość: dzieliła ich nie tylko geografia, ale także sytuacje życiowe i polityczne wybory. Ta korespondencja jest jakby postscriptum do przyjaźni, której czas minął. Listy stanowią świadectwo „żywotów równoległych” coraz gwałtowniej oddalających się od siebie pisarzy.

Kiedy Miłosz poznał Andrzejewskiego w Wilnie w 1937 r., ten drugi właśnie zrywał z radykalnie prawicowym i antysemickim „Prosto z Mostu”. Na łamach tego pisma zdążył jeszcze ukazać się w odcinkach okrzyknięty „pierwszą [polską] powieścią katolicką” Ład serca – zainspirowana twórczością Bernanosa opowieść o targanym konfliktami sumienia prowincjonalnym wikarym. Zapewne taki temat odzwierciedlał własną potrzebę żarliwości Andrzejewskiego. W początkowym okresie ich przyjaźni jeździli razem z Miłoszem do Lasek, ale jak wspominał poeta, „kiedyś podczas rekolekcji przyznaliśmy się sobie, że asceza oraz głębia i szlachetność pogrążania się w duszę budzą w nas dziki apetyt na wódkę i krwiste befsztyki”. Odtąd stali się towarzyszami gorących dyskusji, ale także wariackich zabaw i mocno zakrapianych wybryków.

Lata wojenne

Wojna stała się spoiwem przyjaźni: wraz z Janką, wówczas ukochaną Miłosza, stanowili nierozłączną trójkę. Spotykali się w knajpce Pod Kogutem, gdzie obsługiwali bezrobotni aktorzy. „Jerzy był bardzo odważny, ja nie – opowiadał Miłosz po latach – ale niektóre moje pijackie wyczyny przypominam sobie z przerażeniem i Boskiej opiece trzeba przypisać, że nie zginąłem w najgłupszy sposób”. Andrzejewski miał jednak odwagę nie tylko w piciu. Był mocno zaangażowany w konspirację; zdawało się, że nie czuł strachu, a wobec Niemców wykazywał się nieomal hardością i dezynwolturą. To on zainicjował wydawanie „Magazynu Literackiego”. Wspólnym trudem, za pomocą szydła i żyletki, wyprodukowali też Miłoszowi tomik. Podpisane pseudonimem Jan Syruć Wiersze (w nakładzie czterdziestu sześciu egzemplarzy) były pierwszą książką „wydaną” w okupowanej Warszawie.

Ale ta przyjaźń była także podszyta absurdalnym humorem. Pewnego dnia, tuż przed godziną policyjną, Andrzejewski i Miłosz zaprezentowali na Krakowskim Przedmieściu układ choreograficzny z otwieraniem i zamykaniem parasoli. Goście Iwaszkiewiczów zapamiętali ich wspólnego kozaka na Stawisku, a na przyjęciu u Waldorffa, z nożami w zębach, panowie odtańczyli Bolero Ravela. W wykonaniu tej pary Jan Kott zapamiętał wirtuozerski pojedynek na miny: „I może ostatnia z min Czesława, mina Pana Boga, po której Jerzy padł plackiem”. Wspólną wyprawę po podkrakowskich wsiach i noclegi w stodole latem 1941 r. Miłosz wspominał jako jeden z najszczęśliwszych epizodów w swoim życiu. Natomiast dla Andrzejewskiego była to dosyć straszna przygoda („odkrył moją żmudzką obojętność na niewygody” – pysznił się poeta, zaś Andrzejewski zżymał się jeszcze po latach: „w sianie roiło się od pcheł… (…) Nic nie rozumiałem. Był jak ja, blondynem o jasnej skórze, więc dlaczego na mnie leciały, skurwysynki, a na niego nie!”). Przy tej samej okazji odwiedzili w Krzeszowicach Kazimierza Wykę, z którym oddawali się „orgii rozmów o sprawach publicznych, jakby mianowali siebie radą naczelną do spraw podziemnej kultury”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się