fbpx
fot. Michał Łepecki/Agencja Gazeta
z Józefą Hennelową rozmawia Dominika Kozłowska czerwiec 2012

Własne „Tak”

Nie mamy prawa nikomu nakazywać heroizmu, tym bardziej jeżeli nie oferujemy jakiegoś rozwiązania alternatywnego. Macierzyństwo to zawsze jest własne „Tak” powiedziane życiu nowego człowieka. A jeśli wymaga nadludzkiego wysiłku? Wtedy nie skazujmy kogoś, kto się załamał, uderzając go okrucieństwem sądu moralnego albo cywilnego, tylko szukajmy świadectwa, które mu pomoże.

Artykuł z numeru

Jak pamiętamy o Żydach?

Jak pamiętamy o Żydach?

Dominika Kozłowska: Po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. w Polsce obowiązywały przepisy prawne ustanowione w okresie zaborów. Przewidywały one odpowiedzialność karną za dokonanie aborcji prawie bez wyjątków. Lata Pani wczesnej młodości przypadały na czas pierwszej w Polsce dyskusji o warunkach przerywania ciąży. Nowa ustawa została uchwalona w 1932 r.

Józefa Hennelowa: Powstawaniu tej ustawy towarzyszyła debata, w której wielki wpływ na opinie miał Tadeusz Boy-Żeleński, zwolennik wprowadzenia zapisu o niekaralności przerywania ciąży z przyczyn społecznych. Uchwalone ostatecznie przepisy dopuszczały aborcję jedynie z powodu wskazań medycznych lub w sytuacji gdy ciąża była wynikiem przestępstwa. W pozostałych przypadkach za jej przerwanie karany był zarówno lekarz, jak i kobieta.

Mówię o tym z perspektywy późniejszych doświadczeń. W tamtym czasie byłam jeszcze dzieckiem. Wychowywałam się w środowisku religijnego mieszczaństwa. Moja mama osierociła nas bardzo wcześnie, uczyłam się w gimnazjum zakonnym. O problemie przerywania ciąży dowiedziałam się niespodziewanie. Otóż jedna z moich szkolnych koleżanek zaprosiła mnie na imieniny, a mój ojciec oświadczył, że do tego domu nie pójdę, bo to córka lekarza, który robi rzeczy tak złe jak przerywanie ciąży. Dotarło wtedy do mnie, że opinia publiczna może nie liczyć się zupełnie z tym, co dobre albo złe, przecież w zakonnym gimnazjum też musiano o tym wiedzieć i nikt się najwyraźniej nie gorszył.

W późniejszych latach znalazłam dyskusję na ten temat w magazynie „Bluszcz”. Atakowano tam społeczny ostracyzm, który dotykał ubogich dziewczyn z nieślubnym dzieckiem, a nie ginekologa, który pomagał „pozbyć się problemu” zamożnym pacjentkom.

Czy w Pani środowisku rozmawiało się wówczas w ogóle o macierzyństwie?

Nie pamiętam żadnych narodzin dzieci w rodzinach moich koleżanek, chociaż każda z nich miała rodzeństwo. O małżeństwie i miłości nie rozmawiałyśmy, byłyśmy jeszcze dziećmi. Ale wychowanie religijne podkreślało przecież całą tajemnicę macierzyństwa w postaciach najważniejszych: Maryi i Jej Dziecka.

Parę lat później, gdy byłam już nastolatką, mój katecheta zapytał mnie kiedyś w prywatnej rozmowie: „Czy masz już sympatię? I chcesz wyjść za mąż?”, a potem dodał: „Jak nie masz, to ja pomogę ci znaleźć kogoś odpowiedniego na męża, ale pamiętaj, żebyście mieli dużo, dużo dzieci.” Uznałam to za bardzo piękne. Marzenie, że kiedyś będę mieć rodzinę, w której będą się rodziły dzieci, było chyba wówczas udziałem wielu z nas, bo to było coś najbardziej oczywistego i normalnego.

Skąd zatem czerpała Pani wiedzę na temat macierzyństwa?

Była to nie tyle wiedza, ile bolesne wspomnienia i wizje. Pierwsze wynikały z faktu, że mój ojciec owdowiał po 4 latach małżeństwa. Mama zapłaciła życiem za siostrę i za mnie. Wizje to była wielka literatura, wystarczy wspomnieć Wojnę i Pokój (narodziny i śmierć w domu Bołkońskich), Krystynę córkę Lavransa, Cichy Don (tragedia świadomego odrzucenia ciąży jako protest wobec niewierności męża) czy Dzieje grzechu, a z drugiej strony apoteozę rodzicielstwa u Sienkiewicza. To było naprawdę coś, co pozostawiało niezatartą wizję wzorów życia.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się