fbpx
z Januszem Makuchem rozmawia Marta Duch-Dyngosz czerwiec 2012

Brzmienie życia

Zwykle elementem wiążącym naszą wspólną polsko-żydowską pamięć jest Zagłada. Dla mnie ważniejsze jest życie, jakie na przestrzeni setek i tysięcy lat wydało nieśmiertelne dzieła ludzkiego umysłu, które na stałe weszły do kanonu kultury zarówno żydowskiej, jak i polskiej. To jest źródło mojej inspiracji, mój świat. Sześć lat Zagłady nie może wtrącić w zapomnienie niemal tysiąca lat życia.

Artykuł z numeru

Jak pamiętamy o Żydach?

Jak pamiętamy o Żydach?

Marta Duch-Dyngosz: Kim są dzisiejsi uczestnicy Festiwalu Kultury Żydowskiej? Jak się to zmieniało w ciągu 24 lat?

Janusz Makuch: Na początku byli to niemal wyłącznie krakowianie. W 1988 r., kiedy z Krzysztofem Gieratem po raz pierwszy zorganizowaliśmy festiwal, ku naszemu ogromnemu zdumieniu i radości do kina Mikro przyszło ok. 100 osób – sala pękała w szwach. Nie zakładaliśmy wtedy żadnej konkretnej publiki. Po prostu realizowaliśmy własne szalone plany, a przy okazji zastanawialiśmy się, czy ktoś będzie dzielił z nami tę fascynację kulturą żydowską. Drastycznie się to zmieniło po przełomie roku 1989 – Polska była wtedy w centrum uwagi mediów i w ogóle ludzi na całym świecie. Na fali tych zmian festiwal w 1990 r. stał się przedmiotem ogromnego zainteresowania – przyjechało wówczas wielu dziennikarzy i ogromna publiczność z Europy, Stanów Zjednoczonych, Izraela. W tym czasie naszym współpracownikiem, kimś w rodzaju dyrektora muzycznego, był Manfred Lemm, niemiecki pieśniarz, który w szczególny sposób upodobał sobie dziedzictwo Mordechaja Gebirtiga. Za jego sprawą festiwal przerodził się w wielkie międzynarodowe wydarzenie – zarówno od strony wykonawców, jak i publiczności. Sądzę, że był to początek pewnego procesu. Dzięki drugiej edycji festiwalu, szczególnie po krytycznych opiniach, które się pojawiły, m.in. w „The New York Timesie”, uświadomiliśmy sobie, że błądziliśmy po omacku, ale po pewnym czasie doszliśmy też do tego, co zrobić, by nie błądzić więcej.

Czego te krytyczne opinie dotyczyły?

Mówiąc wprost – tego, że w Polsce odbywa się Festiwal Kultury Żydowskiej bez Żydów, w dodatku festiwal, podczas którego Niemcy uczą Polaków, czym jest ta kultura. W zderzeniu z wrażliwością ludzi, którzy przyjeżdżają do miejsca Zagłady swoich przodków, musiało to budzić refleksję, zdumienie, oburzenie – i te emocje zostały wyrażone w artykule w „The New York Timesie”. Wówczas zrozumiałem, że skoro ośmielamy się organizować wydarzenie, które nazywamy Festiwalem Kultury Żydowskiej i które ma miejsce – jakkolwiek by na to nie patrzeć – w cieniu Auschwitz, czyli w miejscu, gdzie Niemcy dokonali Zagłady narodu żydowskiego i jednocześnie w dobrej wierze dopuszczamy, aby kultura żydowska była prezentowana i naśladowana niekoniecznie przez Żydów, to w tym jest ogromny fałsz. Wniosek był jeden: jeśli to naprawdę ma być Festiwal Kultury Żydowskiej, to muszą go tworzyć Żydzi. Koniec, kropka.

Tak się szczęśliwie złożyło, że w tym samym czasie poznałem Michaela Alperta, jednego z największych twórców żydowskich – jest on pieśniarzem, poetą, muzykiem, etnografem, lingwistą. Odegrał fundamentalną rolę w moim postrzeganiu żydowskiego świata. Wkrótce, w 1991 r. odbył się pierwszy koncert na Szerokiej, na scenie zbitej z desek. Rok później jeden z członków zespołu Brave Old World, klarnecista Joel Rubin, został dyrektorem muzycznym festiwalu. Zaprosił on do Krakowa największe osobowości współczesnej sceny żydowskiej – zarówno sefardyjskiej, jak i aszkenazyjskiej. Publiczność była już w pełni międzynarodowa. Uświadomiłem sobie wówczas, że to wydarzenie nie może być festiwalem wspomnień, nostalgii, nie daj Boże – kiczu ani widocznego już wówczas żydowskiego Disneylandu. Ambicją festiwalu było nie tylko pokazanie tego, co minęło, ale zdecydowanie bardziej tego, co jest. Przeszłość – tak, ale wyłącznie z myślą o przyszłości.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się