fbpx
Józefa Hennelowa maj 2011

Kuroń, Sopoćko, Musiał

Mój Kościół jest Kościołem grzeszników i proroków. Mówię oczywiście o prorokach w sensie najszerszym, czyli o ludziach w wyjątkowy sposób oddanych Kościołowi albo bliskich jego misji. I wierzących tak mocno, jak tylko to jest możliwe. Dlatego odnoszenie się Kościoła jako instytucji i wspólnoty do wielu z nich budziło we mnie poczucie, że mój Kościół potrafi być niesprawiedliwy. O poczucie wdzięczności pytam siebie za każdym razem, gdy przypominają mi się tacy ludzie jak Jacek Kuroń, ksiądz Michał Sopoćko czy ksiądz Stanisław Musiał SJ.

Artykuł z numeru

Prezydencja na czas kryzysu

Jacek Kuroń

Postawa Kościoła wobec Jacka Kuronia boli mnie jakoś szczególnie. Może dlatego, że jego „niereligijne chrześcijaństwo”, wybiegające daleko poza urzędnicze sprawdziany religijności, zostało sprawdzone doświadczalnie. Czystość intencji potwierdzał przez całe życie: jako wychowawca młodzieży w latach pięćdziesiątych, jako działacz opozycji demokratycznej (a swą opozycyjność zamanifestował po raz pierwszy w 1964 roku, podpisując z Karolem Modzelewskim list otwarty do członków partii, nie mając za sobą nawet minimalnego poparcia społecznego), jako minister pracy i polityki społecznej, dla którego zawsze najbardziej liczyli się wykluczeni.

Kościół nie ujął się jednak za Jackiem, gdy pomawiano go o przeszłość agenturalną (co można wyczytać choćby w publikacjach historyka Piotra Gontarczyka) albo niesprawiedliwie oskarżano. Wystarczy przypomnieć jedno z takich wystąpień przeciwko Jackowi, z lipca 1995 roku, kiedy ojciec Tadeusz Rydzyk w programie telewizyjnym Puls Dnia obarczył Jacka Kuronia odpowiedzialnością, z racji prowadzenia przez niego „czerwonego harcerstwa” w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych, za zbrodnie stalinizmu, łącznie z Katyniem i wywózkami na Sybir. Zasugerował także, że dziesięć lat spędzone przez Jacka w więzieniach było elementem politycznej gry.

Krzywdzono człowieka, więc czekałam na głos kościelnego autorytetu, który by publicznie oświadczył: „Tak się nie godzi, to nie po chrześcijańsku”. Nie wydaje mi się, bym oczekiwała zbyt wiele. Jacek, mimo że nie można mu było wydać zaświadczenia z kancelarii parafialnej o jego katolickości, wydawał się przecież pochodzić z samego sedna chrześcijaństwa przez swoje całkowite i bezinteresowne oddanie bliźniemu, które można stawiać innym za wzór. Gdyby Jackowi było dane spotkać Matkę Teresę, zapewne padliby sobie w ramiona, bo tyle ich łączyło. Mimo że Jacek przez całe życie zachowywał dystans wobec religii instytucjonalnej, a Matka Teresa została zaliczona przez Kościół w poczet błogosławionych.

Ksiądz Michał Sopoćko

Sięgając do osób, wobec których problem wdzięczności staje niebywale ostro, muszę opowiedzieć o postaci właściwie zapomnianej: księdzu Michale Sopoćce, spowiedniku siostry Faustyny i, po jej śmierci, niestrudzonym apostole Bożego Miłosierdzia.

Usłyszałam o nim jeszcze jako dziecko, mieszkając w Wilnie. Mojemu ojcu bardzo zależało, by swoje córki, czyli moją starszą siostrę Teresę i mnie, zabierać jak najwcześniej do kościoła, a jednocześnie nie zniechęcać do liturgii wysłuchiwaniem przedłużających się nabożeństw. Zabierał nas na msze bez kazania, które trwały około pół godziny, i do kościołów z piękną oprawą muzyczną, na przykład do Świętego Michała, kościoła sióstr bernardynek, których kapelanem był właśnie ksiądz Sopoćko. Siostry miały pięknie ustawione głosy, profesjonalną organistkę i… wysokie ławki pod chórem. Dzięki temu widziałyśmy z Teresą wszystko doskonale, w tym księdza Sopoćkę sprawującego Eucharystię przedsoborowym zwyczajem, czyli odwróconego tyłem do wiernych.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się