fbpx
Henryk Woźniakowski kwiecień 2011

Józef Życiński – biskup interdyscyplinarny

Są ludzie, którym – by sparafrazować tytuł znanego filmu – ze śmiercią jest wyjątkowo nie do twarzy. Do takich osób należał arcybiskup Józef Życiński, człowiek emanujący życiem jak mało kto.

Artykuł z numeru

Zmierzch religii smoleńskiej?

Wiadomo było od dawna, że nie jest mocnego zdrowia, ale jego intelektualna i fizyczna ruchliwość, a także uderzająca młodzieńczość sprawiały, że nikomu przez myśl nie przeszło, jak szybko będziemy go żegnać. „Pan przychodzi jak złodziej” – mówi Pismo i rzadko kiedy te słowa brzmią tak przekonująco, jak wobec tej niespodziewanej śmierci.

Księdza Życińskiego poznałem w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy zacząłem pracować w miesięczniku „Znak”, a on – wówczas prefekt częstochowskiego seminarium i początkujący uczony – pojawiał się w redakcji ze swymi tekstami albo wpadał na krótką pogawędkę. Jako niemal mój rówieśnik od razu zaproponował, byśmy mówili sobie po imieniu. Kiedy po nominacji biskupiej zadzwoniłem do niego z gratulacjami, życzeniami i pytaniem, jak się mam teraz do Ekscelencji zwracać, roześmiał się do słuchawki: „czy mój awans tak cię oszołomił, że zapomniałeś imienia Józek?”.

Życiński górował nad otoczeniem i przyjaciółmi przede wszystkim przymiotami umysłu i ducha: inteligencją, siłą argumentów, niesłychaną pracowitością i organizacją pracy. Nigdy nie epatował swoją godną pozazdroszczenia erudycją, która czasem zbyt obciążała jego teksty – nawet w publicystyce trudno mu było zrezygnować z nadmiaru skojarzeń i odniesień naukowych, literackich, filozoficznych. Tej wyższości jednak zupełnie się nie odczuwało – był wspaniałym, prostym i bezpośrednim rozmówcą, słuchającym z uwagą i szybko wyłuskującym ciekawe wątki z rozmowy. Dzięki temu inspirował. Cieszył się, widząc u rozmówcy „ruch myśli” i starał się, by z tego „ruchu” coś wynikło. Z pewnością wiele by mieli na ten temat do powiedzenia jego studenci. Sam też nieraz tych inspiracji ze strony Józka doświadczyłem. Jako początkującego redaktora „Znaku” zaprosił mnie do seminarium z odczytem na temat Czego świeccy oczekują od księży?, co zmusiło mnie do poważnego przemyślenia tego niebłahego tematu. Kiedy indziej – po jednej z dyskusji na prowadzonym przezeń wspólnie z księdzem Hellerem seminarium interdyscyplinarnym – wsłuchując się uważnie w moje niezbyt zborne wywody, wyłuskał z nich „racjonalne jądro”, a następnie skłonił do publikacji tekstu o roli metafory w fizyce, metafizyce i polityce.

Życiński miał znaczny udział w „ruchu myśli”, który dokonywał się wówczas w Krakowie, a którego „Znak”, ze swoją znakomitą plejadą autorów, był jednym ośrodków. W ramach trzech głównych nurtów tematycznych miesięcznika, żartobliwie określanych mianem „stommizm, tomizm i atomizm” – czyli spraw społecznych, filozofii i nauk przyrodniczych – Życiński stał się rychło prominentnym przedstawicielem „atomizującego tomizmu”, czyli filozofowania w kontekście nauk przyrodniczych. Jego redakcyjne dyskusje z Mirosławem Dzielskim były godne Akademii Platońskiej. Dzielski miał postkantowską wizję nauki jako powinności przebijania się przez świat zjawisk i wyzbywania kolejnych złudzeń, jednak bez szans na dotarcie do świata rzeczy samych w sobie, a więc nauki jako w istocie praktyki duchowej o wymiarze etycznym. Życiński – przekonany, że rozum jest najpiękniejszym darem Bożym dla człowieka, danym mu po to, by mógł rozpoznać, jak się rzeczy mają, a wiec dotrzeć do prawdy – zżymał się, oponował, dowodził i obalał. Żal poniewczasie, że poza jedną niewielką dyskusją redakcyjną nigdy te dialogi nie zostały zarejestrowane i spisane.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się