fbpx
Tadeusz Jagodziński październik 2010

Bardzo długi marsz

Kwartalne raporty gospodarcze rzadko trafiają na pierwsze strony gazet czy portali internetowych i – z oczywistym wyjątkiem specjalistycznych serwisów ekonomicznych – jeżeli już tak się dzieje, to najczęściej towarzyszą im sensacyjnie brzmiące nagłówki, które mają zachęcić czytelnika do lektury pozornie „suchych” liczb.

Artykuł z numeru

Koniec religii czy różne ścieżki wiary? Debata z Charlesem Taylorem

Tak właśnie wyglądały czołówki w prasie europejskiej i amerykańskiej w połowie sierpnia, kiedy informacje o najnowszych danych dotyczących słabego tempa wzrostu gospodarczego Japonii (0,1% PKB w drugim kwartale tego roku) opatrywano tytułami sugerującymi „przekroczenie Rubikonu”, „twarde dowody zmian w globalnym układzie sił” czy „złamanie potęgi Japonii”. Co prawda, można było kwestionować alarmistyczny ton tych doniesień – w końcu jednorazowa publikacja niskich kwartalnych danych dotyczących produkcji, popytu i eksportu nie przekreśla przecież całych dziesięcioleci japońskiego rozwoju – ale ich implikacje wydawały się równie oczywiste co poważne. Wyniki dotyczyły bowiem w tym wypadku nie tylko Japonii, ale także (a dla światowych mediów przede wszystkim) Chin. W zestawieniu z ciągłym ponad 10-procentowym wzrostem gospodarki chińskiej kolejne miesiące stagnacji w Kraju Kwitnącej Wiśni potwierdziły czarno na białym awans Chin w rankingu gigantów światowej ekonomii i zepchnięcie przez nie Japonii z pozycji globalnego wicelidera, plasującego się dotąd tuż za Stanami Zjednoczonymi (gwoli ścisłości wypada zaznaczyć, że awans ten stanie się „oficjalny” dopiero w przyszłym roku kalendarzowym, ale już w tej chwili wydaje się przesądzony). Chiny, od rozpoczęcia ponad trzydzieści lat temu reform Deng Xiaopinga, który uruchomił procesy uwalniania gospodarki przy zachowaniu monopolu władzy komunistów, przeszły bardzo długą drogę.

Oczywiście, świadomość chińskich sukcesów gospodarczych nie jest niczym nowym. Uważnym obserwatorom globalnej sceny z pewnością nie umknęły w ostatnich miesiącach wizyty w Pekinie niemieckiej kanclerz czy brytyjskiego ministra spraw zagranicznych, a wcześniej również prezydenta Francji, którzy doskonale zdają sobie sprawę z fundamentalnych przesunięć na politycznej mapie świata i coraz wyraźniej „supermocarstwowego” znaczenia Chin. Najnowszych, pośrednich dowodów w tej materii dostarczały też ewentualnym nieprzekonanym raporty Pentagonu i Międzynarodowej Agencji do spraw Energii, które wskazywały na zwiększanie wydatków zbrojeniowych (między innymi intensyfikacja przygotowań do budowy chińskich lotniskowców) i prześcignięcie Stanów Zjednoczonych pod względem całkowitej konsumpcji energii (2,25 mld ton ekwiwalentu ropy naftowej w stosunku do 2,17 mld ton w Stanach Zjednoczonych, czemu Pekin akurat zaprzecza, mając zapewne na uwadze globalne negocjacje w sprawie ograniczenia emisji dwutlenku węgla). Nie można jednak zapominać, że pomimo fenomenalnych postępów Chiny pozostają krajem ogromnych dysproporcji rozwojowych, dzielących je choćby na zamożne, uprzemysłowione obszary nadmorskie na wschodzie i dużo biedniejsze regiony rolnicze wewnątrz kraju. Podobnych pęknięć w iście „kontynentalnym” (ponad 1,3 mld ludności) społeczeństwie chińskim jest bez liku (włącznie z antagonizmami etnicznymi i cyklami buntów i represji w Tybecie i Sinkiangu), a nakłada się na to jeszcze wyraźny, eksportowy „przechył” gospodarki kosztem rynku wewnętrznego, którego niedorozwój sprawia, że globalna potęga jednocześnie pozostaje archipelagiem olbrzymich kontrastów, z setkami milionów mieszkańców żyjących wciąż na krawędzi ubóstwa i całkiem realną perspektywą niewydolności dotychczasowego modelu rozwoju. Rzecz jasna, relatywna słabość wewnętrznego rynku chińskiego wywołuje też rozliczne frustracje Zachodu, gdzie – zwłaszcza w czasie kryzysu – spada entuzjazm dla zalewu tanich towarów made in China i olbrzymich deficytów handlowych w kontaktach z Krajem Środka.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się