fbpx
Tadeusz Jagodziński czerwiec 2010

Gniew zorganizowany

Wydarzenia, które doprowadziły do przewrotu w Kirgistanie, rozegrały się w zdumiewającym tempie. Antyrządowe rozruchy wybuchły najpierw w mieście Tałas (6 kwietnia) pod hasłami sprzeciwu wobec drastycznych podwyżek cen energii oraz korupcji władz. Dzień później zamieszki dotarły do stolicy kraju Biszkeku.

Artykuł z numeru

Mistyka nadwiślańska

Z niezależnych relacji wynikało, że ich uczestnicy byli zdeterminowani i nieustępliwi. W centrum miasta do panicznej ucieczki zmusili całą kompanię policji, a następnie przypuścili szturm na budynki rządowe. Siły bezpieczeństwa użyły broni, demonstranci nie pozostali dłużni, odpowiadając kamieniami i ogniem. Ogółem zginęło ponad 80 osób, zaś – według ministerstwa zdrowia – około tysiąca odniosło rany. Przy okazji splądrowano liczne sklepy i biura. Mimo atmosfery niepewności na ulicach Biszkeku w sensie politycznym wszystko było właściwie jasne w 48 godzin od wybuchu buntu. Władzę przejął rząd tymczasowy z Rozą Otunbajewą, byłą szefową kirgiskiego MSZ, na czele, a prezydent Kurmanbek Bakijew po krótkiej próbie organizowania oporu pod Dżalalabadem (w pobliżu granicy z Uzbekistanem) dość szybko wyemigrował przez Kazachstan na Białoruś. W ten sposób domknął się pełen cykl „tulipanowej rewolucji”, która wyniosła go do władzy w 2005 roku na fali protestu przeciwko korupcji i nepotyzmowi poprzednika.

W Tajlandii, której stolicę przez cały kwiecień paraliżowały uliczne protesty, rozwój wydarzeń nie miał tak błyskawicznego charakteru, ale też nie obyło się bez dramatycznej eskalacji. Konflikt w Bangkoku zdawał się narastać stopniowo. Jeszcze w marcu do centrum miasta zaczęli ściągać poubierani w czerwone koszule demonstranci ze Zjednoczonego Frontu Demokracji Przeciwko Dyktaturze (jedno z poprzednich wcieleń tego ugrupowania nosiło równie wyrazistą nazwę: „Tajowie kochają Tajów”), domagając się ustąpienia rządu premiera Abhisita Vejjajivy (absolwent uniwersytetu w Oksfordzie, symbolizujący – w opinii manifestantów – przepaść między dworską arystokracją i warstwami średnimi a mieszkańcami wsi i ubogich prowincji Tajlandii) i szybkiego rozpisania nowych wyborów. Tajska polityka wciąż odczuwa skutki wojskowego puczu (z 2006 roku), który odsunął od władzy populistycznego premiera Thaksina Shinawatrę (potentat biznesowy, pod względem posiadanych niegdyś aktywów w świecie mediów i sportu porównywalny z Silvio Berlusconim), a później – już w „cywilnych” warunkach, przy pomocy sądów i zakulisowych knowań, a w końcu także protestów ulicznych – obalił rząd zwolenników Thaksina. Obecne manifestacje stanowią w gruncie rzeczy kontynuację tej samej walki „ludu” ze „starymi elitami”, które najwyraźniej są coraz bardziej podzielone i zdezorientowane rozwojem sytuacji. Podjęta 10 kwietnia przez władze próba siłowego rozwiązania konfliktu kosztowała życie 20 osób (ponad 800 odniosło rany), a co gorsza – z punktu widzenia rządu – spełzła na niczym, umacniając tylko demonstrantów w przekonaniu o słuszności ich sprawy i kompletnie delegitymizując władze w oczach społeczeństwa. Od tamtej pory Tajlandia wydaje się nieustannie balansować na krawędzi wojny domowej, a na ulicach Bangkoku, wciąż okupowanych przez „czerwone koszule”, zapanował pat.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się