fbpx
Jerzy Surdykowski luty 2010

Samotne igloo na północnym wschodzie

Jak się porozumiewa lub jak się bierze za łby starość z młodością? Czy w ogóle istnieje jakaś „mądrość starości”, którą niby skarb trzeba przekazywać wstępującym pokoleniom? Czy to tylko fantom stworzony przez zgrzybiałych kapłanów i prawodawców dla utrwalenia już uzyskanej pozycji?

Artykuł z numeru

Nieobecność Kołakowskiego

Starość powinna być godna, szacowna i zasobna w mądrość. Staremu człowiekowi wprawdzie brakuje sił, ale otacza go aura wiedzy i doświadczenia zyskanych przez długie życie i trudne próby, jakie mu ono zgotowało. Wspiera go szacunek młodszych pokoleń; miłość i serdeczność dzieci wraz z wnukami. Wszystkie religie świata nakazują przecież czcić rodziców, szanować posiwiałych starców i czcigodne matrony, słuchać ich cennych wskazań. Przecież nie tylko plemienne „rady starszych”, ale królewskie dwory i nawet niejeden z dzisiejszych rządów państw demokratycznych przypominają zgromadzenia gerontokracji. Ale wszak towarzyszy temu nieusuwalny konflikt z młodością: skoro marzenie Fausta o wyposażeniu dojrzałego umysłu w młode ciało nie jest możliwe do spełnienia, to niech przynajmniej zgrzybiali zechcą w porę odsunąć się w cień. „Starsi doświadczyli już radości życia, przeto winni ustąpić miejsca młodszym” – pisze Georges Minos w wydanej i u nas 14 lat temu Historii starości. Nie zawsze rozwaga i ostrożność są potrzebne, więcej może zdziałać energia i zapał lat mniej dojrzałych. Dramat króla Leara nie jest przecież płaczem starucha pozbawionego wsparcia i miłości córek, ale dramatem przemiany pokoleń powtarzającym się w nieprzeliczonym mnóstwie wariantów i odsłon od czasów niepamiętnych, aż po dzisiejsze; rzadko jednak spokojnie, w zgodzie z koniecznością, częściej w starciu, nieraz krwawym. Jak to się dzieje w świecie? Jak się porozumiewa lub jak się bierze za łby starość z młodością? Czy w ogóle istnieje jakaś „mądrość starości”, którą niby skarb trzeba przekazywać wstępującym pokoleniom? Czy to tylko fantom stworzony przez zgrzybiałych kapłanów i prawodawców dla utrwalenia już uzyskanej pozycji? Cóż zresztą może być wartościowego w wieku podeszłym? „Każdy pragnie żyć długo, ale nikt nie chciałby starości” – pisze Jonathan Swift. „Mało kto umie być starym” – rozsądnie zauważa La Rochefoucauld.

Kupiec z Bangkoku

W czasach, kiedy pracowałem w Bangkoku, przyjaźniłem się ze starszym ode mnie zamożnym chińskim biznesmenem, członkiem tamtejszej elity pieniądza i wpływów. Chińska diaspora, która w Azji Południowo-Wschodniej opanowała handel i bankowość postrzegana jest różnie: w Tajlandii z szacunkiem i uznaniem, bo kultura chińska uznawana jest za wyższą, w Malezji i Indonezji nieraz wrogo. Mój Chińczyk – jak to jest w zwyczaju zarówno w Chinach kontynentalnych, jak i w diasporze – na pierwszym miejscu stawia rodzinę, jednocześnie (jako najstarszy wiekiem) tej rodzinie przewodząc. Dlatego też, oprowadzając mnie po starym Bangkoku z największą dumą pokazywał nie chińskie świątynie i ceremonialne bramy, lecz dom swojego dziadka. Choć przewodniki roją się do opisu tutejszych zabytków, prawdę powiedziawszy w Bangkoku nie ma nic naprawdę starego, bo miasto powstało dość nagle pod koniec XVIII wieku, kiedy potężni wówczas Birmańczycy po długotrwałym oblężeniu zniszczyli starą stolicę Ayuthia, wymordowali kogo się dało w tym ówczesnego króla, a jeden z pobitych generałów obwołał się następcą, lecz uciekał przed napastnikami tak długo i skutecznie, aż ostał się w nadmorskich bagnach, gdzie począł wznosić nową, bezpieczniejszą siedzibę. Tak zwany „stary Bangkok” jest więc dziewiętnastowieczny, drewniany, w dużej mierze chiński i kupiecki, bo – obok podupadłego dziś z powodu birmańskiej dyktatury Rangunu – miasto położone u ujścia rzeki Chao Praya było w tej części Azji jednym z najważniejszych centrów handlu, głownie zresztą ryżem. Stolica ostatnich absolutnych władców Syjamu, miasto europejskich pionierów zatrzymujących się w hotelu „Oriental” nad rzeką, jak kapitan Joseph Conrad albo wielki awanturnik i kupiec jedwabny Jim Thompson. Wielkim kupcem ryżu był oczywiście dziadek mojego przyjaciela, a o jego pozycji społecznej świadczyły domy czterech oficjalnych konkubin umieszczone obok rezydencji kupieckiego możnowładcy. Dalej więc jego wnuk spokojnie tłumaczył nierozgarniętemu Europejczykowi, że najlepszym dowodem pozycji i zamożności rodziny jest liczba i właściwe wyposażenie nałożnic, którymi oczywiście zarządza prawowita małżonka, jako pierwsza w damskiej hierarchii. Do dziś ocalał dom pierwszej metresy, uznany również za zabytek drewnianej architektury z drewna tekowego.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się