fbpx
z Wojciechem Jagielskim rozmawia Krystyna Strączek grudzień 2009

Duchy zmarłych i duch opowieści

W Ugandzie wyłoniła się duchowa rzeczywistość kompletnie nieprzekładalna na dziennikarstwo. Miejscowe wierzenia i duchy żyły, były obecne wszędzie. W obliczu tego wszystkiego uznałem, że mogę napisać jedynie o niemożności pojęcia doświadczeń tych ludzi. I o niemożności pojęcia świata duchów. My, ludzie Zachodu, jesteśmy racjonalistami i nie wierzymy w duchy, dlatego chętnie pominęlibyśmy tę kwestię. Jednak oni wierzą. I jeżeli chcemy sprawiedliwie i uczciwie opisać, co się w Afryce dzieje, po prostu musimy brać pod uwagę wszystko, o czym ci ludzie myślą i czym się kierują.

Artykuł z numeru

Ja, Afryka

Napisał Pan niedawno dziwną książkę o Afryce.

Dziwną? Dlaczego?

Nocni wędrowcy to książka o dzieciach partyzantach w Ugandzie. Rzeczywisty dramat rozgrywający się w rzeczywistym miejscu. A jednak trzech bohaterów nie istnieje naprawdę. Były partyzant Samuel, Nora, jego opiekunka z ośrodka dla dzieci, które wróciły z buszu, i dziennikarz Jackson zostali „stworzeni z kilku rzeczywistych postaci”. Pierwszy raz tłumaczy się Pan z tego, że napisał mimo wszystko prawdę, a nie fikcję. Czy to konieczne? Przecież przyzwyczaił Pan czytelników, że mogą wierzyć Panu na słowo.

Może właśnie dlatego się tłumaczę. Jestem dziennikarzem i nawet pisząc książki, cały czas pamiętam, że wszystko da się sprawdzić i zweryfikować. Przecież całkiem łatwo można przekonać się, czy Samuel istniał, czy nie. Wiele osób pyta mnie: „co się stało z Samuelem?”. Podczas jednego ze spotkań autorskich padło nawet pytanie, czy nie chciałbym zaprosić moich bohaterów do Polski. I co, miałbym kłamać? Gdyby ktoś ciekawski odkrył, że tych ludzi nie ma, podważyłoby to wiarygodność wszystkiego, co pisałem jako dziennikarz.

Część osób się dziwi, że przyznaję się do stworzenia tych postaci z połączenia losów wielu osób. Teoretycznie w reportażu jest to chwyt dozwolony. Moim zdaniem jednak, jeśli reportaż to gatunek dziennikarski, ten zabieg jest niedopuszczalny, wyjąwszy przypadek, gdy ujawnienie prawdziwych danych niesie dla konkretnej osoby niebezpieczeństwo.

Dlaczego więc użył Pan tego chwytu?

Nie potrafiłem dokonać selekcji. Ponieważ nie miałem wystarczająco dużo czasu na dokumentację, nie poznałem tego jednego jedynego Samuela. Poznałem jednak dużo ludzkich historii i poczułem się bezradny wobec konieczności wyboru. Jak to? – myślałem. – Mam zrezygnować ze wszystkich pozostałych? To przecież nieuczciwe wobec odrzuconych, a poza tym, szkoda ich opowieści.

Pierwszy raz właśnie w Ugandzie spotkałem się z takim dobitnym dowodem ograniczoności warsztatu stricte dziennikarskiego.

Słowem, Uganda podpowiedziała Panu formę. Czy dlatego wybrał Pan właśnie ją spośród wielu krajów afrykańskich, które Pan odwiedzał?

Wybrałem ją, bo do opowieści o Ugandzie znalazłem właściwy klucz. Odkąd zacząłem pisać, wiedziałem, że jeśli reportaż ma spełniać swoją rolę, nie może sprowadzać się do opisania tego, co się widziało. To także nadużycie, bo „czysta” forma reportażu to właśnie opis, w miarę rzetelny (absolutnej obiektywności nie ma), tego, czego się było świadkiem. A jednak postanowiłem, może pod wpływem Kapuścińskiego, że muszę pisać jeszcze o czymś więcej. Opowiadać jakąś historię. Dlatego siadając do pisania, szukam pierwszego zdania – ale i ostatniego. Wybieram i układam z tego, co przeżyłem i widziałem, historię. I jeżeli moje doświadczenia składają się na opowieść większą niż artykuł gazetowy, podejmuję ją. A jeśli nie znajdę klucza, jak opowiadać, nie piszę.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się