fbpx
Tadeusz Jagodziński maj 2009

Efekt motyla w Ciudad Juarez

Ciudad Juarez to półtoramilionowe miasto nad rzeką Rio Grande, która wytycza północną granicę Meksyku. Na przeciwległym brzegu leży teksańskie El Paso, jego mniejszy bliźniak (ok. 700 tys. mieszkańców), któremu historia zafundowała amerykańską tożsamość, choć trzy czwarte mieszkańców w domu mówi po hiszpańsku, tak jak w Juarez.

Artykuł z numeru

Piękna dwudziestoletnia. 1989-2009

Graniczne miasta żyją zazwyczaj z handlu, turystyki, czasem – jeśli granica dzieli państwa o dużej dysproporcji potencjału ekonomicznego czy siły nabywczej pieniądza – na ich obrzeżach rozkwita przemysł. W ubiegłym roku fachowcy od gospodarczych prognoz orzekli, że Juarez może stać się jednym z najważniejszych silników wzrostu całej gospodarki północnoamerykańskiej. Kłopot w tym, że to tylko prognozy na jutro, a dziś Juarez ma opinię bodaj najbardziej niebezpiecznego miasta świata. Od początku 2008 roku w regularnej wojnie narkotykowych karteli zginęło tutaj ponad 2 tysiące osób (w całym Meksyku ok. 10 tysięcy). Wyjątkowo okrutne zabójstwa, sygnalizujące przeciwnikom determinację sprawców, stały się tu czymś powszednim: czternastoletni chłopcy na usługach mafijnych bossów – dbających o to, by nie zabrakło im amunicji do „kozich rogów” (tak miejscowi nazywają kałasznikowy) ani codziennych dawek kokainy – udowadniali na ulicach Ciudad Juarez, że potrafią być równie bezwzględnymi wykonawcami rozkazów jak ich rówieśnicy, werbowani w wojnach domowych w Kongu czy na południu Filipin. Znajomy dziennikarz ze zgrozą opisywał zdejmowanie przez strażaków bezgłowego ciała jednej z ofiar, które przytwierdzono do balustrady na wiadukcie, z przymocowaną tabliczką wyjaśniającą, komu służyła ofiara… Wszystko to w absolutnej ciszy obserwował tłum gapiów, którzy nie okazywali ponoć najmniejszego zdziwienia. Granice najwyraźniej bywają też przekleństwem.

W marcu tego roku zdesperowane władze Meksyku wysłały do Juarez tysiące żołnierzy, żeby opanować sytuację. Ale nawet jeśli chwilowo, po nasyceniu ulic patrolami, liczba zabójstw spadła, to nie usunięto w ten sposób przyczyn epidemii przemocy, tkwiących bodaj w równej mierze w kulturze przestępczego półświatka, co w nieszczelności przepisów i prawach ekonomii. Meksykańskie masakry z ostatnich miesięcy mają bowiem swoje korzenie w latach 70. ubiegłego wieku, kiedy to rząd USA wespół z władzami Meksyku przystąpił do ofensywy przeciwko producentom heroiny w stanie Sinaloa, na wybrzeżu Pacyfiku. Powstałą w wyniku tych działań lukę na rynku wypełniły dostawy z Kolumbii, a meksykańscy narcotraficantes zorientowali się, że najlepszym interesem nie jest wytwarzanie „towaru”, ale pośrednictwo między producentem a odbiorcą (czytaj: przemyt). Innymi słowy, największe dochody zaczęła im przynosić granica lądowa pomiędzy Meksykiem i USA, licząca przeszło 3 tysiące kilometrów. Kartele podzieliły między siebie jej odcinki: na wschodzie przemyt narkotyków i nielegalnych emigrantów do Stanów kontrolował kartel „Zatokowy” (nazwa pochodzi od Zatoki Meksykańskiej), na zachodzie kartel z Tijuany, pod wodzą rodziny Arellano, a w centrum kartel „Juarez”, który – wedle szacunków amerykańskich – przemycał ok. 50% wszystkich narkotyków zażywanych w USA. Działalność na taką skalę przynosiła i wciąż przynosi astronomiczne dochody. Według Felipe Calderona, prezydenta Meksyku, roczne wpływy karteli z handlu na rynku amerykańskim wahają się między 10 a 35 miliardami dolarów. Zainicjowane przez niego w 2006 roku działania wymierzone w narcos i ich interesy zbiegły się z załamaniem nieformalnych rozejmów między kartelami, gdyż do gry włączyli się gangsterzy z Sinaloa, usiłujący zawładnąć całą granicą. Jak twierdzi policja, na ich czele stoi Joaquin Guzman, umieszczony w tym roku na liście najzamożniejszych ludzi świata magazynu „Forbes” (sklasyfikowany na miejscu 701), co potwierdza tylko znaczenie meksykańskiego narkobiznesu i finansową stawkę w tej konfrontacji. Dodatkowo konflikt zaostrza kurczenie się amerykańskiego rynku, z którego importowane narkotyki, na przykład kokainę, stopniowo wypiera miejscowa amfetamina, a całość obrazu komplikuje zjawisko korupcji w kręgach  meksykańskiej polityki i aparatu sprawiedliwości oraz szmugiel w odwrotną stronę (z USA do Meksyku). W tym przypadku towarem jest broń, której posiadanie i nabywanie jest w Stanach uważane za niezbywalne prawo obywatelskie. Agent amerykańskich służb specjalnych mówił dziennikowi „L.A.Times”, że „kowboje z Sinaloa przyjeżdżają do nas na targi broni i ładują do bagażników najnowocześniejsze karabiny. Po co? Bo armia meksykańska też jest uzbrojona i muszą przebić chroniący ją pancerz”. Hillary Clinton, już w nowej roli sekretarza stanu, również wypowiadała się na ten temat podczas niedawnej wizyty w Meksyku, przyznając, że „brak naszej skuteczności w udaremnianiu przemytu broni jest przyczyną śmierci meksykańskich policjantów, żołnierzy i cywilów”.  Pod koniec kadencji George’a Busha USA podjęły decyzję o wsparciu tzw. inicjatywy z Merido, mającej na celu koordynację działań wymierzonych w narcotraficantes, ale – mimo deklaracji o utrzymaniu pomocy na obiecanym poziomie ponad miliarda dolarów – nie jest wcale jasne, czy w dobie kryzysu sumy te rzeczywiście dotrą do meksykańskich adresatów. Pozostaje też pytanie o polityczną wolę ograniczenia w USA prawa do handlu bronią automatyczną i o pomysły na znalezienie innych zajęć dla tysięcy Meksykanów, zatrudnianych obecnie przez „ojców chrzestnych” narkobiznesu.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się