fbpx
z Andrzejem Chwalbą rozmawia Przemysław Stanisławski, Marcin Żyła listopad 2008

Początek „krótkiego wieku”

I wojna światowa wykończyła stary świat. Wszyscy przyglądali się i bili brawo Europejczykom, którzy strzelali do siebie nawzajem. Skorzystali na tym inni. Z kolan powstali na przykład Azjaci: proces odrodzenia Chińczyków i Hindusów rozpoczął się właśnie w 1918 roku.

Artykuł z numeru

I wojna światowa. Koniec czy początek Europy?

Jest taka znana fotografia z sierpnia 1914 roku przedstawiająca żołnierzy niemieckich w wagonie pociągu jadącego na front zachodni. Wyglądają na uradowanych, entuzjastycznie nastawionych do wojny. Wagon ozdobili wojowniczymi, antyfrancuskimi napisami. W jakim stopniu to zdjęcie oddaje nastrój, który zapanował na Zachodzie w chwili wybuchu wojny? 

Takich zdjęć wykonano wtedy mnóstwo: prawdziwa, niewymuszona euforia była rzeczywiście powszechna. Żołnierze czekali na wojnę i chcieli się bić. Na front pchały ludzi między innymi względy irracjonalne: radość z udziału w czymś niezwykle patetycznym. Wojna miała być odrodzeniem się ducha człowieka. Takie przekonanie to efekt wcześniejszej, wieloletniej pracy rządów i armii europejskich, której zasadniczym celem było wykształcenie u ludzi gotowości do udziału w zbiorowym zabijaniu. Najważniejsze państwa Europy stworzyły instytucje, których celem była wielka manipulacja. Chodziło o utrwalenie negatywnych stereotypów wroga jako postaci odrażającej, jako barbarzyńcy.

W dawnych wiekach, gdy na dziedzińcu Wawelu walczyłem ze swoim przeciwnikiem – rycerzem – miałem przed sobą jego twarz. Musiałem w którymś momencie podjąć decyzję, czy go zabić, czy nie. W wypadku tej wojny nie istniały tego rodzaju dylematy. Z okopów strzelałem do anonimowego przeciwnika. Armaty biły na odległość kilkunastu kilometrów, karabiny strzelały na trzy tysiące metrów. Nikomu nie patrzyłem w oczy. Nie wahałem się. Strzelałem „gdzieś”. To bardzo ułatwiło zabijanie.

Inny był, oczywiście, stan świadomości w neutralnej Skandynawii, a inny w państwach tworzących Trójprzymierze i Trójporozumienie, a także, na przykład, w krajach bałkańskich, które w ogóle były nastawione na bijatykę – kochały wojny i żyły z nich. Ludzie w Europie dojrzeli, by strzelać do bliźniego.

Mówi Pan o irracjonalnym impulsie, który wystąpił wśród mas. Jak w takim razie wyglądała reakcja na wojnę intelektualistów, ludzi, którzy powinni mieć szerszy ogląd tego, co działo się w Europie? 

Intelektualiści – poza wyjątkami – poparli wojnę. Jedni uczynili to w sposób ostentacyjny, inni bardziej umiarkowany, ale wszyscy uznali ją za swoją: za wojnę ich narodów, państw i rządów. Zawiedli. Kąpani od lat w ideach szowinizmu narodowego i nienawiści wobec wroga, nie byli w stanie oprzeć się presji tłumów. Tylko nieliczni mówili: „precz z wojną” – lecz wtedy tracili czytelników. Bertrand Russell i Romain Rolland byli w stanie powiedzieć „nie”. Ale w opinii ludzi – polegli, uznano ich za sojuszników wroga. Wtedy nie było łatwo opowiedzieć się za czymś innym niż solidarność z własnym narodem.

Przed wojną rywalizowały ze sobą dwie wizje świata. Wizja socjalistyczna – solidarność proletariatu – propagowała swoisty egoizm proletariuszy przeciwko klasie posiadającej. Nacjonalizm – czyli egoizm narodów – był kontrpropozycją. W końcu musiało dojść do konfrontacji: czy zwycięży internacjonalizm i przegra idea wojny, czy też zwycięży nacjonalizm i wojna się pięknie rozwinie? Internacjonalizm przegrał. Przed 1914 rokiem partie robotnicze zapowiadały, że wypowiedzą wojnę wojnie: żołnierze nie pójdą na front, będzie strajk generalny. Nic takiego się nie stało. Międzynarodówka socjalistyczna uznała, że jest coś ważniejszego niż solidarność robotników świata, a mianowicie: solidarność własnego narodu.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się