fbpx
Jacek Podsiadło październik 2008

Świat jest piękny, baterflaj

Bryła radia miała lekkość i wdzięk sarkofagu, ale nazywało się „Symfonia”, od góry miało adapter, ponadto magiczne oko, głośnik za drżącym płótnem, po bokach dwie gały do głośności i strojenia oraz biały rząd wielkich klawiszy. Było więc po krowiemu ładne.

Artykuł z numeru

Jan Paweł II. Żywa pamięć czy makatka

Jeśli swoje dzieciństwo widzę dziś jako unurzane w muzyce, to pewnie także za jego sprawą. W epoce przed telewizorem Adamczyków radio musiało chodzić całymi dniami. Skąd indziej brałyby się we mnie wciąż odkrywane i najwyraźniej niewyczerpane pokłady głupawych refrenów i szlagwortów? Idzie mi o coraz częstsze w miarę posuwania się w leciech przypadki, kiedy moja osobista pamięć zaskakuje mnie znajomością kawałka jakiejś zapomnianej przez wszystkich piosenki, i to znajomością zarówno tekstu, jak melodii. Lubię grzebać w muzycznych starociach i kuriozach i miewam takie wieczory, kiedy przesłuchuję kilkadziesiąt starych, zjechanych płyt kupionych gdzieś za grosze. I nakładam na gramofon, powiedzmy, małą płytę Wiktora Zatwarskiego. Piosenka nazywa się A tu żniwa i pochodzi z 1966 roku, a Wiktor Zatwarski na okładce wygląda na zadowolonego, jakby rzeczywiście spędził noc między młockarnią a sąsiekiem, młócąc w karty i popijając gorzałę z zaprzyjaźnionymi cepami. Werble, trąbka, umpa-umpa na gitarce i Wiktor Zatwarski śpiewa: „Po ćwiczeniach trudnych cztery wolne dni, jedzie Jaś na urlop do rodzinnej wsi. Choć w pociągu tłoczno tak, że trudno wejść, ale Jaś zobaczy swoją wieś!”. W 1966 roku to ja miałem, proszę państwa, dwa lata. A teraz zaczyna się refren i moja gęba zaczyna osobliwie wtórować Zatwarskiemu: „Do rodziny Jaś przybywa, a tu żniwa, a tu żniwa, koń złamane łzy wylewa, wszyscy liczą na żołnierza”…

Tak. Mógłbym wystąpić na parafestiwalu w Opolu. Złamane łzy konia to stąd, że piosenka płynie, nie czeka, więc zaskoczonemu samym sobą rozumkowi ludzkiemu zdarza się w takich razach spóźniać o setną część sekundy po odpowiednie słowo, a wtedy wyciąga z kapelusza słowo najbliższe tamtemu prawidłowemu. Na swój sposób lubię to sklerotyczne plateau, kiedy pamięć nieustannie ma na końcu języka słowo, którego nie może dosięgnąć bez podpowiedzi z zewnątrz. Oczywiście w oryginale nie „koń złamane łzy wylewa”, ale „płot złamane kły wyszczerza”. Co tylko potwierdza moją obserwację, że tekst wcale nie jest potrzebny piosence do życia. Zapamiętywałem tamte refreny bez jakiegokolwiek rozumienia i bez potrzeby rozumienia, tak samo, jak teksty przebojów zagranicznych: „Łen dy sanszajn on dy małtaj, endy najtis on dy ran”… Ten przebój pamiętam tak właśnie spisywany ze słuchu do dziewczyńskich śpiewników. Ale w końcu w piosence, której bohaterką była kompania idzienasza, jako dziecko słyszałem też wyraźnie słowa „i choć czoła potambrasza”. I w niczym mi to nie przeszkadzało. Liczy się muzyka. Słowa i ich sens to są może ważne w przypadku piosenek Dylana albo hymnów państwowych.

A może naprawdę jest tak, że mamy dwa rodzaje pamięci, świadomą i nieświadomą. I inaczej zapamiętuje się piosenki świadomie, co u mnie się zaczęło chyba dopiero w wieku szkolnym, a inaczej nieświadomie, kiedy one po prostu mimowiednie wbijają się w pamięć. Jestem przekonany, że gdyby dało się zrachować, powiedzmy, sto moich najwcześniejszych wspomnień, większość z nich stanowiłyby piosenki. Dużo byłoby też zapachów. I ze cztery, pięć wydarzeń. To uboczny efekt nadmiernego rozwinięcia się mózgu człowieka, że z czasem za najważniejsze w życiu uznaje właśnie wydarzenia.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się