fbpx
Halina Bortnowska październik 2007

***

Raz po raz zgłaszam różnym kolegom zastrzeżenie, że nie chcę być nazywana „publicystką katolicką”. Piszę o tym w swoim blogu. Ale chyba i tutaj, w domu, w „Znaku”, warto to powtórzyć. Tu jest też miejsce na pogłębienie uzasadnienia. Najpierw był to odruch: skoro zasadność określenia „katolicka” w odniesieniu do mnie jest kwestionowana – to nie będę go używać. Potem przyszła refleksja: publicystka „katolicka” to jak demokracja „ludowa”.

Artykuł z numeru

Stare herezje w dzisiejszym Kościele

Demokracja z przymiotnikiem nie jest po prostu demokracją, lecz jakimś jej prawdopodobnie poślednim gatunkiem. Ów przymiotnik to ostrzeżenie: nie spodziewajcie się akceptacji standardów demokratycznych, jakie znacie. W tej „demokracji” na przykład „socjalistycznej” standardy kształtuje to, na co wskazuje przymiotnik. Podobnie – moim zdaniem – z publicystyką. Uprawianie jej to uprawianie pewnej specyficznej sztuki. Moim zdaniem nie warto ani ubiegać się, ani godzić na przymiotnik predefiniujący i ograniczający sposób praktykowania tej sztuki czy zakres tematyczny.

Moje sumienie jest aktywne, gdy referuję, opisuję, komentuję, pytam czy wręcz coś doradzam, albo stwierdzam „co to, to nie”. Sumienie jest autonomiczne. Nie toleruje obcych wtrętów. Uczy się, wbudowuje w siebie wartości, które działają, gdy są tak wcielone.

Nie chcę być nazywana publicystką katolicką ostatecznie dlatego, że chcę myśleć i pisać, nie angażując w to żadnego zewnętrznego autorytetu. Zajmuję takie, a nie inne stanowisko nie dlatego, że Kościół tak uczy, i nie po to, by tę naukę przekazywać. Nauka Kościoła ma dla mnie znaczenie, liczy się. Widzę w niej często wielki skarb, ale jestem wyłącznie świadkiem swojego oglądu tego skarbu. Nikt za mnie nie ręczy, o porękę nie proszę.

Zresztą określenia „publicystka” może się też wyrzeknę, chyba powinnam. Bo jaka tam ze mnie „publicystka”. Kiedyś – „Znak” świadkiem – pisywałam tam artykuły. Teraz „o różnych godzinach” zapisuję kartki myślami, słownymi obrazami czegoś dostrzeżonego, wspominanego… albo czegoś, co się przyśniło. To nadal potrafię. Wyargumentowanie czegoś zgodnie z publicystycznym kanonem to przedsięwzięcie ponad siły. Jaka tam publicystka z osoby, która niewiele zdąży przeczytać, bo nie tak się słucha czytanego tekstu, jak można go szybko przebadać wzrokiem.

 

Średnia

Przypominam, bo pamiętam. W pierwszych miesiącach i latach po odzyskaniu samostanowienia, a nawet jeszcze przed 1989 w kręgach opozycji była w Polsce debata o funkcji ocen szkolnych. Pierwszy ruch był w stronę ich indywidualizacji, zastąpienia rankingu analizą możliwości i osiągnięć. „Ocena” miała się zbliżyć do „samooceny” z elementem partnerstwa wychowawcy-nauczyciela i ucznia-wychowanka. Uczestniczyłam w tej debacie jako członek zespołu, który planował utworzenie pierwszego liceum społecznego (później „Bednarska”). Takiego myślenia o ocenach nauczyła mnie Krystyna Starczewska, animatorka tej grupy nauczycieli. Było to zbieżne z moją formacją pedagogiczną i katechetyczną wywodzącą się z Instytutu Katolickiego we Wrocławiu, potem w Gietrzwałdzie.

W tym kontekście stawiałam swoje nie-pierwsze kroki w zakresie pracy instruktorsko-wychowawczej, jako katechetka w kościele i salkach parafialnych. „Nie-pierwsze”, bo przedtem było harcerstwo i ruch zuchowy. W sumie to sporo lat doświadczenia, a później – po 1989 – można do tego doliczyć pracę z dziećmi i młodzieżą w postaci animowania warsztatów dziennikarskich, „redakcję edukacyjną”  POLIS, pisma o sztuce życia publicznego (http://polis.youthpress.org).

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się